Sunday, February 7, 2016

Dwie noce w Szwecji

W ciągu swojego życia bywałem w wielu miejscach, zwiedziłem parę kontynentów, kilkanaście krajów, zwykle wbrew mojej woli. Nie mam natury odkrywcy, jeśli coś mnie ciekawi, mogę przeczytać o tym w książkach lub internecie, względnie obejrzeć album ze zdjęciami. Podróże zawsze wydawały mi się niepraktyczne. Wiąże się z nimi zbyt dużo problemów, wydatków, komplikacji. Dzięki mojemu sceptycznemu podejściu do tematu, jestem w stanie zachować dystans do otoczenia. W przeciwieństwie do innych nie daję się porwać fali euforii i nie tracę głowy. Czyli mówiąc w krótko: jestem fatalnym kompanem podróży.
Jest jednak parę wyjątków. Dwa miejsca, do których zawsze chciałem pojechać. Pierwszym jest orientalna Japonia, która mimo lektur i obejrzanych zdjęć wydaje mi się tak kulturowo obca, że tylko wizyta w tym kraju mogłaby połączyć w całość wszystkie materiały na jego temat, z którymi się zapoznałem. Drugim natomiast jest Skandynawia. Powodem jest moja fascynacja Wikingami. Spędziłem lata na rekonstrukcji historycznej i zgłębianiu wiedzy na temat ich historii i fenomenu. Na licznych festiwalach, nosząc odzienie wzorowane na tym z epoki, marznąc w namiotach i drewnianych chatach, przyrzucony jedynie kusą baranicą rozmyślałem o tym, jak to naprawdę było być Wikingiem. Marzyło mi się więc, że kiedyś stanę na tej samej ziemi, po której chodzili i na własne oczy zobaczę zabytki przez nich pozostawione. Myślałem, że w ten sposób poczuję się bliżej ludzi, którzy odeszli tysiąc lat temu, a których kultura i obyczaje nadal fascynują tysiące osób na całym świecie.
Jednak mój pobyt w Szwecji był czystym przypadkiem a nie szczegółowo zaplanowaną pielgrzymką. Postawiony przed wyborem: czekać na przesiadkę dziewięć godzin czy złapać tańszy lot dwie noce później, błyskawicznie podjąłem decyzję. Hostel zarezerwowaliśmy już tydzień wcześniej, ustaliliśmy wspólnie z małżonką (zwaną dalej „M”) skromny program zwiedzania i byliśmy przekonani, że podczas tak krótkiej wizyty nic nie może nas zaskoczyć. Nic bardziej mylnego. Szwecja okazała się być najdziwniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się odwiedzić.
Lotnisko nie było niczym nadzwyczajnym, jeśli odwiedziło się ich kilka to tak, jakby było się na wszystkich. Skonfundowani, nerwowi ludzie pędzący przed siebie w szale poszukiwania właściwej bramki albo wyjścia. Ci zagubieni, stojący w przejściu kurczowo ściskają rączki bagażu, w osłupieniu tocząc wokoło nieprzytomnym wzrokiem. Nieliczni przemykają bokami, jedynie krótko zerkając na tablice informacyjne, z wprawą weteranów docierają dokładnie tam, gdzie chcą. Wszystkiemu towarzyszy obsługa lotniska, ukryta w kuluarach, ignoruje podróżnych bądź rzuca im krótkie, drwiące spojrzenia.
W oczekiwaniu na bagaż, w brudnej budce wymieniłem trochę pieniędzy. Niewiele jednak, wiadomym jest bowiem, że na lotniskach kurs jest bandycki. Chwilę później byliśmy już na zewnątrz i wszystko przestało być tak proste jak w hermetycznym świecie lotniska. Teraz to my tarasowaliśmy drogę, tępo patrząc dookoła. Potrzebowaliśmy chwili, by się otrząsnąć przed potyczką z prawdziwym światem. M pobiegła szukać autobusu, podczas kiedy ja, przygięty pod ciężarem plecaka, strzegłem całego naszego dobytku, nerwowo przetrzepując kieszenie w poszukiwaniu zaginionej paczki papierosów.
Dobrze zorganizowana żona to w równej mierze błogosławieństwo jak i klątwa. Nie zdążyłem dobrze odpalić papierosa, gdy moja była już z powrotem, wyrywając mi spod nóg bagaż podręczny i pokrzykując, bym się spieszył, gdyż mamy tylko parę minut, by złapać odpowiedni autobus. Ruszyłem więc za nią jak lokomotywa, wypuszczając w powietrze kłęby dymu i ciągnąc terkoczącą walizkę na kółkach niczym jedyny wagon. Dotarliśmy na przystanek, zanim zdążyłem się dobrze rozpędzić i zaczęła się panika:
- Gdzie mam kupić bilety?!
- A skąd mam wiedzieć?!
Nim jednak zdążyliśmy się pokłócić, zatrzymał się przed nami błyszczący autobus, na którym napis wszem i wobec głosił, iż kieruje się on do Uppsali. Nie było więc wyjścia, bilety musieliśmy kupić od kierowcy. Okazało się, że nie możemy zapłacić gotówką i obawiałem się trochę dodatkowych opłat związanych z używaniem karty za granicą. Gdy czytnik pokładowej kasy pokazał cenę biletów prawie czterokrotnie większą niż ta, którą sprawdziliśmy w internecie, obawiałem się już bardzo. Obydwoje jednak byliśmy zbyt zdenerwowani, żeby wdawać się w dyskusję bądź chociaż zezłościć. Z rezygnacją właściwą turystom zajęliśmy swoje miejsca. Czterdziestominutowa podróż upłynęła na czytaniu książki i tytanicznym wysiłku, by w jej trakcie nie zasnąć. Dopiero gdy wysiedliśmy na dworcu autobusowym w centrum miasta, zacząłem rozglądać się dookoła.
Pierwszą rzeczą, która przykuła moją uwagę, był olbrzymi parking rowerowy. Równe rzędy setek rowerów, wśród których większość wyposażona była w stylowe pokrowce na siodełka, wszystko w tak idealnym porządku, że w pierwszej chwili myślałem, że może to wypożyczalnia lub jakaś firma. Później dopiero okazało się, że podobnych miejsc jest dużo więcej, co kilka kilometrów natykaliśmy się na wydzielone place, gdzie równo, rządek przy rządku, stały ustawione rowery.
Na ulicach również widać więcej rowerów niż samochodów, jeżdżą na nich wszyscy: dzieci, starcy, mężczyźni w garniturach, wytatuowani metalowcy, rodzice wożą z tyłu w fotelikach swoje pociechy, za małe jeszcze, by same dosiąść jednego z tych pojazdów. Słowem, wydaje się, że każda osoba w Szwecji posiada rower. Co jeszcze dziwniejsze, w tym bogatym kraju większość rowerów jest stara ponad wyobrażenie. Tylko w przeciągu pół godziny, jakie zajęło nam dojście do hotelu, zobaczyłem więcej jeżdżących zabytków niż przez całe swoje wcześniejsze życie. Przez kolejny dzień było nam dane oglądać przekrój tych jednośladów od wczesnych lat dwudziestego stulecia do dnia dzisiejszego. Wiele z nich było w stanie oryginalnym obrośniętych rdzą i patyną, na innych widniała mozaika kolejnych warstw farby nakładanej przez dekady, teraz łuszczącej się i przetartej. Niewielki procent był należycie odrestaurowany. Niektóre przywrócono do dawnej świetności z precyzyjną dbałością o szczegóły, inne odmalowano na jaskrawe kolory, ozdobiono szalonymi grafikami lub obwieszono nowoczesnymi gadżetami, dając upust kreatywności właściciela. Mimo iż sam nigdy nie byłem wielkim fanem rowerów, wielokrotnie zdarzało mi się przystanąć z uśmiechem bądź obrócić się w zdumieniu na ulicy, podziwiając wyjątkowo interesujący okaz.
Tego popołudnia wprost po przylocie nie miałem jednak aż tyle czasu, by cieszyć wzrok szczególnymi środkami komunikacji miejskiej. Gdy przyjeżdża się w nowe miejsce, istnieje pewna lista priorytetów, z reguły są one podobne:
1. Wymienić pieniądze na obowiązującą walutę.
2. Zdobyć zaopatrzenie.
3. Znaleźć bądź dotrzeć na miejsce zakwaterowania.
Po drodze mijaliśmy sklepy i restauracje, logicznym więc wydał się pomysł, by od razu zrobić zakupy i zjeść jakiś posiłek. Tak trafiliśmy do pierwszej galerii handlowej. Zazwyczaj tego typu miejsca są w pewnym sensie identyczne, czyste, uporządkowane, mocno przeszklone, pełne butików i małych jadłodajni próbujących przypisać sobie miano kawiarni czy restauracji. Trochę tak jak lotniska, tylko że bez samolotów. W tym przypadku było podobnie, jednak bardziej ekstremalnie, miejsce wydawało się sztuczne, pozbawione jakiegokolwiek charakteru, sterylne. Brakowało roześmianych ludzi, par trzymających się za ręce, grupek młodzieży, które z wrzawą pokazują sobie, co by kupili, gdyby mieli pieniądze. Każdy podążał wyznaczonym torem, starając się jak najszybciej załatwić swoje sprawy tak, by nikomu nie wejść w drogę. Minęliśmy bar z sokami, patrząc na lodówkę, w której piętrzyły się stosy identycznych kanapek, sklep spożywczy o wyraźnie rozdzielonym wejściu i wyjściu. Był też bar sushi, wystrojem bardziej przypominający laboratorium, następnie kilka kolejnych restauracji, włoska, chińska i meksykańska, w której, z braku lepszych możliwości, zdecydowaliśmy się zamówić jedzenie.
Mimo iż ten lokal opływał w kolory, jakich próżno było szukać w którejś z pozostałych jadłodajni, po dokładnym przyjrzeniu się wnętrzu również okazał się rozczarowujący. Mówiąc bardzo oględnie, sprawiał wrażenie, jakby jej dekorator nigdy wcześniej nie był w meksykańskiej restauracji, a wszystkie pomysły dotyczące wystroju znalazł na pierwszej stronie google grafika. Szybko skonsumowaliśmy sałatkę składającą się niemal wyłącznie z cebuli i po uiszczeniu rachunku doszliśmy do wniosku, że jeżeli mamy zamiar jeść po knajpach, to będziemy musieli zaciągnąć kredyt w banku.
Wróciliśmy więc do mijanego wcześniej sklepu, naiwnie myśląc, że kupując półprodukty będziemy mogli zjeść dobrze a, co najważniejsze, tanio. Okazało się jednak, że wybór w sklepie jest mocno ograniczony, a gotowanie w domu może się okazać jeszcze droższe niż jedzenie w knajpach. Przemierzaliśmy więc szpalery półek w poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania tego impasu i, po raz pierwszy w życiu, musiałem stwierdzić, że umiejętności nabyte na studiach wreszcie się do czegoś przydały. Wykorzystując bogate doświadczenie nabyte w sieciach Tesco, Biedronka i im podobnych, upolowałem bagietkę o smaku powietrza, pastę rybną, która powinna była się nazywać "sól w tubce" i parówki w cenie kilograma wędzonej szynki. Cóż, przynajmniej nie umrzemy z głodu. Pozostała jeszcze tylko wizyta w kantorze.
Okazało się szczęśliwie, że jeden znajduje się naprzeciwko naszego hotelu. M zostawiłem na zewnątrz z torbami, wchodząc do niewielkiego pomieszczenia. Dwie osoby przy osobnych kasach, byłem więc następny w kolejce, mogło być gorzej. Czekałem cierpliwie, oglądając się przez ramię co chwila, by sprawdzić, czy wszystko w porządku z moją lepszą połówką. Kantorzystka zaczęła rzucać mi krzywe spojrzenia zza kuloodpornej szyby, a ja zastanawiałem się, co jej takiego zrobiłem, przecież tylko stałem sobie grzecznie. Nagle przerwała rozmowę z petentem i patrząc na mnie, szczeknęła w niezrozumiałym języku, coś, co brzmiało jak komenda. Podążyłem wzrokiem za jej wyciągniętym palcem wskazującym, by znaleźć obok siebie małą maszynkę z wyświetlaczem, na którym jarzyły się napisy w kilku językach. Odnajduję angielski: „Przyciśnij, aby pobrać bilet”. Niepewnie dotknąłem ekranu, czekając, co dalej się wydarzy, po chwili urządzenie wypluło małą karteczkę z trzycyfrowym numerem. Spojrzałem znowu na dziewczynę za ladą, ale ona już powróciła do swoich obowiązków i nawet nie była łaskawa na mnie zerknąć. Dopiero wtedy zauważyłem mały wyświetlacz nad kasą z czerwonym numerem 425, w kasie obok 426. Spojrzałem na swój bilecik i zgodnie z oczekiwaniami znalazłem na nim numer 427. „Poważnie?” - pomyślałem, ale nie powiedziałem nic, w końcu to germanie - ordnung muss sein.
Po kilku minutach czekania rozległo się donośne „ding” i numer 426 zmienił się na 427. Za kuloodpornym szkłem siedział nienagannie ubrany młodzieniec o brązowej skórze, błyskając białymi zębami w oszczędnym uśmiechu. Po wstępnej wymianie uprzejmości wręczyłem mu skromny pliczek banknotów, deklarując chęć wymiany na ichnią walutę. Każdy z nich został obejrzany, zeskanowany w elektronicznym urządzeniu, po czym obejrzany dokładniej. Nie odezwałem się, co prawda, ale mój świdrujący wzrok odniósł skutek, gdyż młodzian raczył na mnie w końcu zerknąć, a nawet się odezwać:
- Uprzejmie przepraszam, ale banknoty wydają się bardzo nowe... - rzekł trochę zakłopotany.
- To oczywiste, dopiero co je wydrukowałem – powiedziałem, szczerząc zęby, w moim mniemaniu przyjaźnie.
- Taaaak... Wie pan co... nie jestem dobrze zaznajomiony z tym konkretnym nominałem, muszę sprawdzić dokładniej w naszej bazie danych. To tylko formalność. Gdyby zechciał pan poczekać chwilkę dłużej.
Dobre sobie. Chłop trzyma za kuloodporną szybą garść moich pieniędzy, oczywiście, że zechcę poczekać, nawet dłużej niż chwilkę, jeśli będzie trzeba. Wyszczerzyłem się więc ponownie, chociaż już mniej przyjaźnie i burknąłem coś pod nosem. Zły bardziej na moje nietuzinkowe poczucie humoru niż jego nadgorliwość, wbiłem wzrok w jego ręce. Musiałem wyglądać na nie bardzo zadowolonego, jako że kantorzysta zdecydował się zabawić mnie niezobowiązującą rozmową:
- Jeśli wolno mi spytać, skąd pan pochodzi?
„Chce wiedzieć, co powiedzieć policji” - pomyślałem głupio, bo przecież wiedziałem, że pieniądze są prawdziwe.
- Z Polski.
- Doprawdy? Ma pan bardzo amerykański akcent.
- To pewnie dlatego, że mieszkam w Stanach.
- Długo?
- Niespecjalnie. Niespełna cztery lata.
„Co to ma za znaczenie?” - pomyślałem, zaczynając się niecierpliwić.
- A można by pana spokojnie wziąć za Amerykanina.
- Dziękuję. Chyba... - odrzekłem z wahaniem.
- Nie no... Chodziło mi o to, że nawet wygląda pan jak Amerykanin. - Uniosłem brew. – To znaczy... Z drugiej strony, Polacy też wyglądają... wie pan...
- Spokojnie bracie, wiem, o co ci chodzi. My białasy wszyscy wyglądamy tak samo.
To, że nie powinienem był tego mówić, dotarło do mnie sekundę wcześniej niż myśl, że mój odrobinę za szeroki uśmiech wcale nie sprawi, że żart będzie śmieszniejszy. Mocno opalony chłopak z wrażenia aż zatoczył się do tyłu, w tym samym czasie opuszczając szczękę dużo dalej, niż myślałem, że może to być możliwe.
- Nie! JA bym czegoś takiego nie powiedział!
- Spokojnie! Żartuję tylko...
- Proszę, to pana pieniądze, proszę przeliczyć.
Nie pozostało mi nic innego, jak odebrać swoje fundusze i opuścić kantor. Wyszedłem na zewnątrz, mamrocząc cicho coś o przewrażliwionych kantorzystach. M wyglądała na trochę zniecierpliwioną.
- Wszystko w porządku? Długo ci tam zeszło.
- Tak. No chyba. Nie wiem. To znaczy, mam pieniądze, ale chyba popełniłem tam w środku jakąś gafę.
- Co tym razem?
Odbierając od niej bagaże, opowiedziałem całą historię, przy okazji notując w pamięci położenie mijanego właśnie „Burger Kinga”.
- Skarbie! Nie możesz tutaj mówić takich rzeczy! Szwedzi to najbardziej przeczulona na punkcie równości i tolerancji nacja na świecie! Poprawność polityczna nabiera tutaj wymiaru, o jakim ci się nie śniło! Wszyscy ludzie mają mieć takie same prawa, być równi i identyczni.
- Z równością się zgadzam, ale ludzie nigdy nie będą identyczni. Wyobraź sobie, jakby było nudno.
- Wiem, ale proszę cię, nie zgłębiaj tej sprawy. Po prostu postaraj się nikogo więcej nie obrazić.
Mężczyzna musi wiedzieć, kiedy zamilknąć, żeby się bardziej nie pogrążyć i nikt nie nauczy go tego lepiej niż jego własna żona. Zamilkłem więc, skupiając się w połowie na tym, by nie zgubić bagażu, a w połowie na otaczającym mnie świecie. Wtedy dopiero do mnie dotarło, być może za sprawą niedawnej sytuacji, że przynajmniej na tej ulicy, na której się właśnie znajduję, stanowię mniejszość etniczną. Większość ludzi naokoło była arabskiego pochodzenia, białych tyle samo, co czarnych i, na dokładkę, spora grupa Azjatów, u których nie stwierdziłem aparatów fotograficznych, więc prawdopodobnie nie byli oni turystami.
Czuję, że w tym miejscu powinienem wtrącić wyjaśnienie. Z wielu wiarygodnych źródeł dowiedziałem się, że mam łatwość w obrażaniu ludzi. Nie jest to zwykle moim zamiarem. Mógłbym próbować usprawiedliwiać się tym, że używam skrótów myślowych bądź tym, że mój tok rozumowania błądzi gdzie indziej. Wszystko to byłoby, przynajmniej częściowo, prawdą, ale nie w wypadku pisanego tekstu (po edycji, w dodatku). Powodem, na ile jestem w stanie go pojąć, jest moje spojrzenie na świat. Wszyscy jesteśmy równi, przynajmniej dopóki ktoś nie udowodni swoim zachowaniem i działaniem, że równy nie jest. Jednak, ludzie różnią się od siebie: kolorem skóry, obyczajowością, przyzwyczajeniami, kulturą itd. Te różnice są mocne i żywe, niezależnie od tego, jak bardzo niektórzy starają się zaprzeczyć ich istnieniu. Osobiście uważam, że wszystkie próby ich ignorowania przynoszą bardzo negatywny skutek dla szeroko pojętej tolerancji. Światowa polityka zamykania ludziom ust i potępiania każdego, kto wyrazi inną opinię niż „jedyna właściwa”, tylko te podziały wzmacnia i nagłaśnia zamiast im przeciwdziałać. Śmiech, moim zdaniem, jest najlepszą bronią przeciwko ksenofobii i nienawiści. Nie sposób jest bowiem bać się czy nienawidzić tego, co nas śmieszy. Im szybciej zdamy sobie sprawę z tego, co nas jako ludzi dzieli, tym szybciej będziemy w stanie o tym mówić i śmiać się z tego. Pod warunkiem oczywiście, że zaakceptujemy fakt, iż z nas również będą się śmiać, i że nauczymy śmiać się sami z siebie. Bardzo głęboko wierzę w to rozwiązanie, być może stąd bierze się mój sposób mówienia, który czasem ludzie interpretują opacznie i traktują jako obraźliwy. Ważnym było dla mnie, aby odnieść się do tej kwestii, zanim poruszę temat narodowości i rasy, która, w moim odczuciu, ma spory wpływ na to, w jaki sposób postrzegałem Szwecję podczas mojej krótkiej wizyty. Żywię więc nadzieję, że po tym obszernym wyjaśnieniu nikt, kto przeczyta ten tekst, nie poczuje się nim urażony.
Dopiero po mojej niefortunnej przygodzie w kantorze i lekcji dobrych manier, jakiej po raz kolejny zmuszona mi była udzielić moja żona, zacząłem zauważać jak bardzo zróżnicowana jest Szwecja pod względem narodowościowym. Wyżej wspomnianych Murzynów, Arabów i Azjatów oczywiście można rozpoznać na pierwszy rzut oka, do dziś jednak pozostaje dla mnie zagadką liczba imigrantów białych, którzy podstępnie wtapiają się w tło. Po czteroletnim pobycie w Stanach właściwie nie powinienem czuć się nieswojo otoczony przez ludzi o odmiennym kolorze skóry niż mój własny, a jednak. Myślę, że w jakimś zakątku mojego umysłu nadal czai się doza ignorancji, która na poziomie podświadomości kazała mi wierzyć, że Szwecja jest zamieszkiwana jedynie przez rosłych niebieskookich blondynów i blondynki. Uświadomienie sobie tego faktu sprawiło, że poczułem się głupio, ale tego, co raz się zauważyło już nie można „odzauważyć”. Wręcz przeciwnie, gdy człowiek zdaję sobie sprawę z oczywistego faktu, który cały czas znajdował się bezpośrednio przed nim, po wstępnym stwierdzeniu: „ależ ze mnie idiota” nie może przestać skupiać się na nowym odkryciu, jakby próbując nadrobić stracony czas, odkryć coś jeszcze, co pozwoli mu odzyskać twarz we własnych oczach. Nie inaczej było ze mną.
Zacząłem więc wypatrywać wikingów. Sam mierząc ponad metr dziewięćdziesiąt, długowłosy, brodaty i barczysty, dodatkowo pokryty siatką tatuaży inspirowanych wikińskim wzornictwem naprawdę miałem nadzieję, że w Skandynawii wreszcie przestanę wyróżniać się z tłumu. Ot, kolejny gość średniego wzrostu i postury przechadzający się ulicami Uppsali. Naprawdę czułem, że przydałoby mi się wtopić w tło, chociaż raz w życiu. Nigdy i nigdzie nie odstawałem tak bardzo jak podczas tych dwu dni. Nie mam na myśli jedynie koloru skóry, postury, pochodzenia, jednak czułem się większym odmieńcem niż kiedykolwiek wcześniej.
Jak już wspomniałem, biali na ulicach stanowią w najlepszym wypadku połowę przechodniów. Z tym mogę się pogodzić, szczególnie po kilkutygodniowym pobycie w Polsce, gdzie etniczne urozmaicenia krajobrazu występują jak na lekarstwo. Co mnie naprawdę poraziło, to odkrycie nordyckiej spuścizny, której oczekiwałem. Wreszcie, po dokładnej obserwacji, zacząłem wyławiać głowy okraszone pszeniczną szczeciną sterczące nad tłumem. Dlaczego zajęło mi to tak długo? Ponieważ Szwedzi ze wszystkich sił starają się ukryć. To stwierdzenie tyczy się głównie mężczyzn, w szczególności tych, których dotknęła straszna klątwa ponadprzeciętnego wzrostu, solidnej postury i gęstego zarostu. Jak przy takich cechach rozpoznawczych można się schować w tłumie? Okazuje się, że wcale nie jest to takie trudne. Po pierwsze: przebranie. Podążając za modą, należy wcisnąć się w możliwie najwęższe rurki pamiętając, by kończyły się nad kostką tak, by każdy mógł podziwiać wyglansowane butki na obcasie. Co się tyczy górnej części odzienia, opcje są dwie: koszula w jaskrawym kolorze bądź luźny, trochę przykusy t-shirt z głębokim dekoltem przyrzucony powyciąganym, za długim rozpinanym swetrem. Nie brzmi zbyt męsko? No przecież mówiłem, że to przebranie. Nawet nie do końca sfeminizowane, ale bezpłciowe, pozbawione wyrazu jak jedzenie, architektura, akcent i wszystko inne poza rowerami, z czym zetknąłem się podczas mojej krótkiej wizyty.
Maskarada jednak nie byłaby kompletna, gdyby ograniczała się jedynie do stroju. Elementami koniecznymi do jej uzupełnienia niewątpliwie są zachowanie i postawa. Lekko przygarbieni, ze ściągniętymi ramionami chyłkiem przemykają prawie przytuleni do fasad budynków, zerkając ostrożnie od czasu do czasu, by upewnić się, że nie wchodzą nikomu w drogę. Nie odzywają się, jeśli nie muszą, jeśli muszą, starają się nie patrzeć w stronę rozmówcy, zawsze utrzymując pełen profesjonalizmu uprzejmy dystans, cały czas sprawiając wrażenie trochę zawstydzonych. Gdy dopełnimy ten opis informacją, że odnosi się on niejednokrotnie do mężczyzny mierzącego dwa metry wzrostu o barach, których mógłby mu pozazdrościć zawodowy drwal, dopiero uwidacznia się jak dziwny i tragikomiczny jest obraz współczesnych spadkobierców Wikingów.
Co się zaś tyczy Szwedek, które uważane są za piękne ponad wyobrażenie, cóż, moje odczucia były bardzo mieszane. Jednak muszę przyznać, że zauważyłem sporą liczbę kobiet, które mogły się przyczynić do powstania tego stereotypu. Utkane z mroźnego powietrza, królowe północy, o kryształach lodu zamiast oczu. Ich włosy mienią się się jak promienie bladego, skandynawskiego słońca. Skóra barwy śniegu, bez śladu płynącej pod nią krwi. Istoty nie z tego świata, nieludzkie. Idealne jak rzeźby z białego marmuru, wyniosłe, bez śladu uczuć na gładkich obliczach, sunące ulicami płynnie jak kry przez północne morze.
Nawet moja żona zauważyła, jak wyróżniają się z tłumu: „Niektóre kobiety tutaj są naprawdę olśniewająco piękne” - powiedziała. Tak. Musiałem to przyznać: są piękne. Piękne jak dzieło sztuki, krajobraz lub zdjęcie, nie jednak piękne jak piękna może być tylko kobieta z krwi i kości, która, mimo swoich niedoskonałości, na pierwszy rzut oka tętni życiem. Takich widoków ulice Uppsali dostarczyły znacznie mniej.
Muszę, chcąc czy nie, napomknąć o hotelu. Jego wspomnienie jest o tyle przykre, że doszło do sporego nieporozumienia: otóż zapłaciliśmy za cztery gwiazdki, a dostaliśmy się do podrzędnego motelu, który pobierał dodatkowe opłaty za poszewki na pościel. Cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi i popełniamy błędy, dlatego zdecydowałem się sprawy w ogóle nie drążyć i zachowywać, jakby nic się nie stało. W każdym razie lepiej spałem wierząc, że trafiliśmy tam przez pomyłkę.
Jeden dzień, jakim dysponowaliśmy w całości, nie pozostawiał nam wielkiego pola do manewru, jeżeli chodzi o zwiedzanie, ale było go aż nadto by odwiedzić legendarną Gamla Uppsala. Ważny ośrodek polityczny i religijny istniejący od trzeciego wieku naszej ery. Miejsce kultu Wikingów. Siedziba rodu Ynglingów otoczona mitem, którego wspaniałości dorównuje jedynie jej historia. Żadne streszczenie, które mógłbym tutaj zamieścić, nie odda tego, jak ważne jest to miejsce nie tylko w historii Wikingów, ale całej Szwecji. Jednak kiedy znaleźliśmy się na miejscu, po raz kolejny zostałem rozczarowany. Skromna żużlowa ścieżka wijąca się między kurhanami od skromnego muzeum do zamkniętej knajpy. Kilkoro rodzin z dziećmi przechadzających się, pogrążonych w głośnej rozmowie, ludzie uprawiający jogging i warkot kos spalinowych. Scena jak z parku.
"Dlaczego?" - pomyślałem. "Przecież to wasze dziedzictwo, wasza historia. Dlaczego traktujecie to tak lekko?" Nie znalazłem odpowiedzi. Przeczytałem dokładnie wszystkie tablice informacyjne. Obejrzałem kamienny kościół, zwiedziłem muzeum i wspiąłem się na jeden z kurhanów, mijając koszącego go robotnika ubranego w jaskrawy pomarańcz. Nie znalazłem niczego z tego, czego poszukiwałem. Chodziliśmy tak wkoło, aż ścieżka zawiodła nas daleko od ludzi na pogranicze lasu przy ostatnich kurhanach. Gdy moja luba zaginęła gdzieś pochłonięta robieniem zdjęć, zostałem sam, wpatrzony w pole, które kiedyś było morzem, w cieniu góry zbudowanej przez człowieka i w jednym chłodnym powiewie wiatru poczułem to: Ciężar Historii. Wagę tego miejsca dla wszystkich, którzy przeminęli, a jednak nie odeszli. Piętno wieków, gorąc wiary, zarówno pogańskiej jak i chrześcijańskiej, który kształtował świat. To wszystko zaklęte w miejscu, które prawie niezmienione trwa od wieków. Uczucie to trwało krócej niż uderzenie serca. Zniknęło wraz z miarowym plaskaniem stóp kolejnego biegacza. Uśmiechnąłem się i pozdrowiłem go skinieniem głowy. Mimo wszystkich niedogodności, których doświadczyłem, dzięki tej jednej, krótkiej chwili „olśnienia” cieszę się, że mogłem być w Szwecji. Gdy ruszyłem dalej ścieżką, było mi lekko i nadal się uśmiechałem.
Gdy znaleźliśmy się z powrotem w nowoczesnej Uppsali, pozwoliliśmy sobie na obiad i drzemkę. Okazuje się, że oryginalny turecki kebab przygotowany przez oryginalnego Turka jest nie tylko najtańszym pożywieniem, które można zdobyć w Szwecji, ale również najsmaczniejszym. Wiedziony tym tropem, następnego dnia przed wylotem postanowiłem zdać się na sprawdzoną metodę i ponownie uraczyć się tym przysmakiem, jednak okazał się on całkowicie pozbawiony smaku jak reszta szwedzkiego jedzenia i kosztował trzy razy więcej niż ten pierwszy. Starając się dociec, co mogło pójść nie tak, doszedłem do wniosku, że zabrakło oryginalnego Turka. Zamieszczam to jako dobrą radę dla tych, którzy wybierają się w tamte rejony. W jedzenie należy zaopatrywać się wyłącznie u emigrantów, ewentualnie sieciowych fast foodach, no chyba, że ktoś lubi owsiankę na wodzie i bez soli. Te osoby na pewno zakochają się w szwedzkiej kuchni.
Po odbytej popołudniowej drzemce nie zostało nam wiele dnia na dalsze zwiedzanie. Przeszliśmy się zobaczyć różowy pałac otoczony starymi armatami, którego tyły są zaciekle oblegane przez ślimaki winniczki, występujące tam w ilościach przywodzących na myśl plagę egipską bądź francuską klęskę urodzaju. Na koniec zachowaliśmy najlepsze: kamienie runiczne. Pochodzące sprzed prawie milenium do dziś głoszą imiona tych, których pamięć miała być zachowana, ojców, synów, braci. Chronią ich i wyryte krzyże, magiczne znaki i mityczne bestie, z którymi na zawsze zostali złączeni na płaskiej powierzchni skały. Niektóre z nich wciąż z daleka błyszczą czerwoną farbą, niegdyś z pewnością jaskrawą, w dniach po tym, jak wpuszczono ją w żłobienia. Chodziliśmy niespiesznie od jednego do drugiego, podziwiając każdy z mijanych kamieni, wodząc palcami po liniach, starannie kutych tysiąc lat wcześniej. Jak wtedy wyglądał świat? Co „widzieli” ci niewzruszeni strażnicy pamięci od dnia swych „narodzin” do tej chwili? Ile innych osób wodziło palcami po ich powierzchni, zadając sobie te same pytania na przestrzeni wieków? Zadziwiające jak kruchym można się poczuć w obliczu zwykłego kamienia, przelotnym jak mgnienie, nieważnym jak ćma spalająca się w płomieniu świecy. Jestem tu tylko przez chwilę – dotarło do mnie – te kamienie i wyryte na każdym z nim kilka słów były tutaj dziesięć wieków przede mną i pozostaną dziesięć wieków po tym, gdy nawet wspomnienie już po mnie zaginie, dalej stojąc milczące i wyniosłe; zwierciadła przeszłości. To właśnie po ich zobaczeniu podjąłem decyzję, by spisać swoje doświadczenia z tego krótkiego wypadu, jakie by one nie były, są godne zapamiętania. Zaraz gdy wróciliśmy do hotelu, zacząłem robić notatki, którymi teraz posługuję się przy pisaniu. Tamtego dnia zrozumiałem, że niektórym chwilom nie można pozwolić zwyczajnie przeminąć.
Następnego dnia rano musieliśmy wstać skoro świt i pędzić na lotnisko. Po zwyczajnym chaosie odbioru biletów, zdania bagażu i przepychania prze tłum wyszedłem jeszcze na chwilę przed lotnisko. Zapaliłem papierosa, by uspokoić nerwy. Nieważne, ile razy byłem już w powietrzu, zawsze czuję się zdenerwowany przed lotem. Przez kłąb jasnoniebieskiego dymu patrzyłem po raz ostatni na Szwecję. Miejsce tak bardzo obce i odmienne niż to, które pragnąłem odwiedzić. W głowie cały czas układał mi się tekst, który zamierzałem napisać, tak bardzo inny niż ten, który napisałem. Dopiero po powrocie do domu, gdy po raz kolejny przeczytałem swoje notatki dotarło do mnie, że gdybym sformułował swoje myśli tak, jak planowałem, powstały w ten sposób artykuł byłby kompletnie niezrozumiały dla kogokolwiek poza mną. W takim natomiast wypadku nie byłoby warto pisać go w ogóle. Nie zdecydowałem się jednak zmienić jednej rzeczy: subiektywności. Moim celem nie jest opublikowanie niniejszego tekstu w przewodniku turystycznym, piszę więc, czym Szwecja jest dla mnie, nie rezerwując sobie prawa do racji. Na pewno znajdą się rzesze ludzi zarzucających mi, że mijam się z prawdą, pozostawiam niedomówienia. To wspaniale, że ci ludzie mają swoje opinie, znaczy to bowiem, że ich przeżycia różniły się od moich i Szwecja jest pełna historii czekających na to, by je opowiedzieć. Ta natomiast jest moja i tak została opowiedziana.
Kończąc papierosa przed wejściem na lotnisko, patrzyłem na to wszystko, co rozpościerało się jeszcze przede mną, ale właściwie było już za mną, w mojej przeszłości. Z odmętów skłębionych myśli na powierzchnię wypłynęło wspomnienie filmu, który oglądałem lata temu: „Ucieczka Logana”. Dzieło, które zdobyło w 1976 Oskara, a którego scenariusz nominowano do prestiżowej nagrody Nebula. Dziś, mimo iż zapomniane, nadal wywiera widoczny wpływ na współczesne kasowe przeboje z gatunku SF. Zajęło mi chwilę zanim zrozumiałem, czemu pomyślałem o nim w odniesieniu do ostatnich dwu dni. Była to pierwsza antyutopia, z jaką się kiedykolwiek zetknąłem, w czasach, gdy jeszcze nawet nie wiedziałem, czym jest utopia, co dopiero „anty”. Jednak widok szwedzkiego miasta, jego sterylność, uporządkowanie, całkowity konformizm, opisany powyżej brak jakiegokolwiek wyrazu poczynając od jedzenia poprzez architekturę, a na ludziach kończąc, to wszystko i jeszcze więcej czynników, na których miejsca nie starczyło w tym skromnym tekście, roztacza obraz formy przejściowej między współczesną rzeczywistością, do której jestem przyzwyczajony, a futurystyczną wizją utopijnego społeczeństwa, w którym w kolejce zawsze należy pobrać numerek, nawet jeśli składa się ona jedynie z dwojga ludzi. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wszystko składało się w spójną całość potwierdzającą moją teorię. Siedziałem na ławce zdjęty strachem i całkowicie spetryfikowany. „To niemożliwe. Już? Teraz? Tak szybko? Myślałem, że ludzkość ma więcej czasu!”. Moje myśli chaotycznie gnały przed siebie, zmierzając donikąd. Byłbym tam pewnie wciąż jeszcze siedział, gdyby nie młoda para Szwedów parkująca swe rowery kilkanaście metrów ode mnie. On z długimi włosami, w skórzanych spodniach i spranej koszulce Sex Pistols. Ona z niebieskim irokezem, w podziurawionych dżinsach z kilogramem agrafek. Oboje pokryci tatuażami, roześmiani, rzucający wyzywające spojrzenia każdemu, kto ich mijał. Widziałem ich wcześniej, a raczej im podobnych, pojedynczo, w grupach, oblegających ławki, przystanki, ustronne miejsca. Szukając czegoś, czego nie ma, znów przeoczyłem to, co cały czas miałem przed oczami. Odmieńcy, niepokorni, wyrzutki, dziwacy, moi bracia i siostry. „Więc jest jeszcze jakaś nadzieja” - pomyślałem. Zgasiłem papierosa, poprawiłem ciężki plecak i ruszyłem w stronę lotniska. Nie obejrzałem się już za siebie, nie było powodu. Jeszcze tam kiedyś wrócę.

Wszystkie zdjęcia: Melissa Pelczar -  http://www.melissalpelczar.smugmug.com/

No comments:

Post a Comment