Friday, December 16, 2016

Wkurzony felieton – Mierności raj - w to mi graj.

Parę dni temu w ringu zmierzył się siłacz z raperem. Wydarzenie dnia, tygodnia, miesiąca. Długo oczekiwane, a teraz długo będzie przeżuwane, jak miało to już miejsce wiele razy wcześniej. Żeby daleko nie szukać przykładów, można się powołać na Gołotę czy, Najmana – wcześniejszych minutowych wojowników. Od razu ruszyła kawalkada memów, demotywatorów i innych internetowych złośliwości. Zastanawiam się jednak: dlaczego? Tego samego wieczora, na tym samym ringu, w godzinie mniej więcej zbliżonej odbyły się dwie inne walki. Ciekawsze, lepsze technicznie i na pewno dłuższe. Co prawda nie były to wiekopomne starcia tytanów, jak pojedynek Mohameda Ali z Joe Fraizerem czy Gentelmena Jima z Boston Strong Boyem. Niemniej były to walki na poziomie – w przeciwieństwie do tej, która stała się atrakcją wieczoru i medialnym hitem.
Zaraz, zaraz! Ktoś w tym momencie przerwie mi wywód, mówiąc, że zarówno raper jak i siłacz to pełnoprawni zawodnicy KSW a nie żadni amatorzy. Czy aby na pewno? Pudzian jako „najsilniejszy człowiek świata” został zaproszony do MMA dawno temu i stoczył wiele pojedynków, udowadniając swoją wartość w tej dyscyplinie. Zgoda – mimo że przyczyną jego zaproszenia była właśnie nadludzka siła, a nie doświadczenie w ringu i niejako został on adaptowany w to środowisko, ponieważ – uwaga – cieszył się już sławą i dokonaniami w dyscyplinie, która ma wielu wspólnych widzów.
„A Popek? On przecież w MMA zaczynał!”. No tak, prawda. Pan Rak w 2008r. stoczył trzy walki, przebywając na ringu łącznie w całej karierze dwanaście minut i dwanaście sekund (sic!), czyli mniej niż jeden pełnowymiarowy mecz tej dyscypliny. Oto całe jego doświadczenie, po którym stwierdził, że lepiej jest wyglądać na groźnego i o tym mówić, pardon śpiewać, niż faktycznie udowadniać to w staromodnym fizycznym starciu. Jego walka z Pudzianem zakończyła się w osiemdziesiątej sekundzie, kiedy to muzyk został zmiażdżony przez siłacza. Właściwie, można się było tego spodziewać.
Internet zawrzał, media wykipiały, temat pojedynku KSW zagościł w domach i na ulicach, i wszyscy zaczęli sobie robić z Popka, kolokwialnie rzecz ujmując, jaja. Dlaczego? Według nieoficjalnych danych, chłop na tej walce zarobił milion (!) złotych – nowych polskich, dodam dla uściślenia i rozwiania wszelkich wątpliwości. Trzydzieści lat pracy przeciętnego obywatela RP (jeśli wierzyć statystykom mówiącym o średniej krajowej, które według mej skromnej opinii nie warte są funta kłaków), w osiemdziesiąt sekund. Chrystusie Nazareński! Przecież gdyby przedstawiono mi podobną propozycję, bym miał się mierzyć z naszym współczesnym Heraklesem – nawet za połowę tego królewskiego okupu – dziś już zacząłbym w worku pokutnym czołgać się do Warszawy (czy gdziekolwiek indziej), co kilometr przystając i dziękując za tę łaskę Najwyższemu. Dramatyzuje piekielnie, ale chyba każdy rozumie, o co mi chodzi. Zdarzało mi się wcześniej dostać po pysku zupełnie charytatywnie, więc perspektywa, by ktoś zapłacił mi nawet ułomek kwoty, która przypadła samozwańczemu królowi Albanii, jest bardzo kusząca, szczególnie biorąc pod uwagę czas, w którym można się tego majątku dorobić. Założę się, że mnie zajęłoby to jeszcze krócej niż Panu Rakowi i przełknąłbym wstyd płynący z porażki z większą godnością niż on.
Oczywiście nie jestem pierwszym, który doszedł do podobnych wniosków, widać to po memach i artykułach wyskakujących jak grzyby po deszczu w ciągu ostatnich kilku dni. Po co więc o tym piszę? Już tłumaczę: problem sięga o wiele głębiej. Pytanie, które stawiam w tym tekście, jest następujące: dlaczego spośród trzech walk, największą uwagę zbiera ta najgorsza? Odpowiedź jest dość prosta. Obniżenie standardów. Społeczna degrengolada. Lenistwo odbiorców. Kompleksy.
Pozwólcie, że wyłuszczę o co mi chodzi. Kiedy Dominator odniósł swe miażdżące zwycięstwo, udowadniając, że swój pseudonim nosi nie bez kozery, sprawił, że demonicznie wyglądający Popek przestał być jakimkolwiek zagrożeniem. Został cieniasem i frajerem, który przegrał walkę w mniej niż półtorej minuty. Teraz zadowoleni Janusz z Sebkiem mogą docinać mu bez końca. Poczuć się lepszymi od przegranego. Oni również nie mieliby szansy w takiej walce, ale właśnie dzięki temu mogą postawić się na równi z „medialnym bogiem Popkiem”. To jest właśnie to, co podoba się nam w podobnych walkach, w obniżeniu standardów – stajemy na tej samej półce z „wielkimi tego świata”. I jedyne, co musimy zrobić, by sami poczuć się przez chwilę jak legendarni herosi ekranów większych i mniejszych, to złożyć się na milion dla rapera i drugi dla siłacza – betka.
Gdyby to zjawisko kończyło się na telewizyjnym mordobiciu, pewnie nie zawracałbym sobie głowy, by siąść do klawiatury i o nim pisać, ono jednak sięga głębiej, dużo głębiej. Pozwól, że zapytam Cię, drogi czytelniku, kiedy ostatnio oglądałeś hollywoodzki film nakręcony na podstawie oryginalnego scenariusza? Wyłączając, być może, ostatnie podrygi ekscentrycznego Tarantino. Nie wiesz? Ja też. Ponieważ w Krainie Marzeń oryginalne filmy już nie powstają. Każdy obraz, którym jesteśmy raczeni, realizowany jest na podstawie książki, komiksu, gry komputerowej, starszego filmu, ewentualnie o żywocie, kogoś już znanego, który to profanuje się i ufantastycznia dość mocno, by jak najbardziej ociekać krwią i dramatyzmem. W bólach tych zabiegów powstają potworki łamiące rekordy w kinowych kasach. Jak potworna „Zjawa”, nad którą rozpływali się krytycy ze wszystkich stron świata, a która była jednym z najgorszych filmów, które zdarzyło mi się w życiu oglądać. Dlaczego tak się dzieje? Otóż dlatego, że jeżeli pomysł już raz został sprzedany, to sprzeda się ponownie, zmniejsza to ryzyko finansowej straty. Hollywoodzki świat finansjery ostatecznie zamknął drzwi przed artystami, z prostego powodu – są ryzykownie nierentowni.
Co takiego, czytelniku? To tylko Hollywood? Tylko parę filmów? Pójdźmy więc dalej i przenieśmy się do muzyki, w której linie melodyczne układane miesiącami, na instrumentach, w których grze muzycy szkolili się przez lata, i teksty będące niczym innym jak poezją zostały zastąpione przez komputerowe syntezatory i monosylabowe wyrazy wyjękiwane przez kogoś, kto fanów zyskuje ekscentryczną prezencją zamiast kunsztem. Czemu więc cieszy się popularnością? Ponieważ jest niewymagająca. To muzyka, której nie trzeba słuchać, która nie absorbuje uwagi. Stanowi tło jazdy samochodem, wizyty w salonie kosmetycznym, supermarkecie i tak dalej, i tak dalej. Nie trzeba... co ja mówię? Nie można zatrzymać się i nią zachwycić, gdyż zwyczajnie nie ma czym. Nie ma w niej nic, a więc nie rozprasza, nie odciąga naszej uwagi, nie musimy się w niej „zatopić”, by ją zrozumieć. Więc nie musimy marnować na nią czasu. Jest idealna dla odbiorcy leniwego, który muzyki chce słuchać, ale której nie ma czasu usłyszeć. Strach pomyśleć bowiem, co by było bez muzyki – ktoś mógłby zostać sam w ciszy własnych myśli.
Film i muzyka, tak? Główne, najbardziej rentowne nurty współczesnej, szeroko pojętej sztuki. Ale przecież ambicja nie umarła wszędzie, tylko w popkulturze, tylko na tej szerokiej, rozlanej tłustą plamą mierności powierzchni, tak? Nie. Nowoczesne nurty malarstwa i rzeźby są na poziomie małpich bazgrołów, co zresztą udowodnił już w latach sześćdziesiątych szwedzki dziennikarz Åke „Dacke” Axelsson. A dokonał tego tym prostym sposobem, że zaczął wystawiać „dzieła” malarza o pseudonimie Pierre Brassau, który w istocie był wypożyczonym przez niego z zoo... szympansem. Nim mistyfikacja wyszła na jaw, małpa Peter zjednała sobie praktycznie wszystkich szwedzkich i wielu światowych krytyków, jak również sprzedała kilka obrazów za bardzo dobre pieniądze.
Akurat artystów znam osobiście całkiem sporo. Malarzy, rzeźbiarzy, fotografów i innych kapłanów sztuk wizualnych. Większość z nich, nawet tych w mojej opinii świetnych, tworzy w weekendy i po pracy. Nie w atelier, a w garażach i zagraconych mieszkankach. Wielu z nich ma doskonałe przygotowanie merytoryczne, wyższe wykształcenie w kierunku sztuk pięknych, dorobki artystyczne ale tworzą hobbystycznie, bo ze sztuki nie można wyżyć. Bo łatwiej kupić w Ikei albo Jysku zdjęcie powielane milion razy na plakatowym papierze niż takie, w które ktoś włożył serce, duszę i lata doświadczenia. Łatwiej niż obraz namalowany własnoręcznie przez artystę na płótnie. Artyści przegrywają z pseudo oryginalnymi bohomazami szympansa, ze swoimi kolegami po fachu, którzy obrali komercyjną drogę portretów i tanich landshaftów ( nie raz i nie dwa, z kroplą krwi, jak w piosence Jacka Kaczmarskiego). Przegrywają z publiką, która sztukę chce kupować tanią i niezbyt wybitną, w razie gdyby gość odwiedzający ich dom zapytał niegrzecznie o obraz czy rzeźbę w ich pokoju, nie będą przeżywać wstydu ignorancji i niewiedzy. Sztuka ma wypełniać tło wizualne, tak jak muzyka dźwiękowe, tak jak książki mają być jedynie grzbietami okładek insynuującymi mądrość właściciela półek, na których są ustawione.
Upadek słowa pisanego zostawiłem specjalnie na koniec mojego wywodu, jako gałąź kreatywności najbliższą mojemu sercu. Ilu znam pisarzy aspirujących, próbujących i kształcących – nie muszę chyba mówić. Znam takich z talentem i ikrą, z potencjałem, którego prawie im zazdroszczę. Nie znam żadnego, który pisaniem zarabia na życie. Bo bycie dobrym i zapalonym jest w dzisiejszych czasach niebezpieczne. Rozbija taflę społecznej mierności i konsumpcyjnego lenistwa. Człowiek czytając książkę czy artykuł w gazecie nie chce być nim przytłoczony, zdominowany. Chce przeczytać tekst z wiadomością, że sam mógłby coś takiego napisać. Nie chce się odwoływać do źródeł i sięgać do słownika w poszukiwaniu terminów wcześniej mu nieznanych. Przeczytać i zapomnieć. Posłuchać i zapomnieć. Obejrzeć i zapomnieć. A przede wszystkim zapomnieć, że można aspirować wyżej. Zapomnieć o własnej niekompetencji i mierności. Zapomnieć, że są lepsi od nas.
Zarówno książki, jak i to, co współcześnie uznaje się za dziennikarstwo, woła o pomstę do nieba. Co takiego? Drukuje się ambitnych twórców? Macie rację! Jest nadzieja. Tyle że słaba, jeśli popatrzeć na nakłady i zyski. Jeśli porównać sprzedaż – weźmy pierwszego z brzegu Umberto Eco i autorkę „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, jakkolwiek by się ona nie nazywała. Albo Neila Gaimana i kobietę odpowiedzialną za sagę „Zmierzch”. Umyślnie nie podaję ich imion i nazwisk, bo nie są one godne zapamiętania. A ty, Czytelniku, znasz godność tych pań, bez przypominania o niej? Czy jedynie rozreklamowaną nazwę ich produktów? Osobiście próbowałem czytać te maszkarony i nie będę nawet mówił o tym, jak banalna i odpychająca jest ich treść. Mógłbym natomiast poopowiadać o źle skonstruowanych zdaniach, błędach logicznych, dziurach fabularnych. Mógłbym rozwodzić się nad tym, że te powieści są zwyczajnie źle napisane i skonstruowane z punktu widzenia technicznego. Tylko po co? Szkoda twojego i mojego czasu, drogi Czytelniku.
Wydawałoby się, że dziennikarstwo będzie się miało lepiej, jako słowo żywe, aktualne, zmieniające się z dnia na dzień. Nic bardziej mylnego. Mój przyjaciel przed około rokiem zaczął pracować w gazecie. Nigdy nie był pisarzem, nie zdradzał zapędów w tym kierunku, zdziwił mnie więc ten obrót spraw, ale zaoferowałem pomoc. Sprawdziłem jakiś jego wywiad, kilka artykułów, porozmawialiśmy sobie o technice i stwierdziłem, że Przyjaciel radzi sobie nieźle i pewnie kiedyś będą z niego ludzie. Dopóki nie przeczytałem tekstów jego redakcyjnych kolegów. Dobry Jezu... trzy razy musiałem się swego druha pytać, czy wysłał mi faktyczne linki do ich strony internetowej czy jakiegoś ogólno-redakcyjnego brulionu. To, co czytałem, przypominało wykonane w pośpiechu notatki do artykułów. Błędy wszelkiej maści, koślawe zdania, skróty myślowe. W kilku z nich zupełnie nie umiałem się domyślić, o co może chodzić. Parafrazując Józefa Piłsudskiego: takim „dziennikarzom” kury szczać prowadzać, a nie artykuły robić! Z nadzieją rzuciłem się, by przeglądać dalej inne strony, inne gazety. Nic. Gdzie się podziali Wańkowicze i Kapuścińscy, u których każde zdanie rozpływało się w ustach jak szwajcarska czekolada?
Gdzie mistrzowie słowa, ciętych komentarzy, narratorzy rzeczywistości? Na cholernym Sybirze prawdziwej sztuki i ambicji, wraz z braćmi filmowcami, malarzami, muzykami, rzeźbiarzami. Musieli się tam znaleźć, by społeczeństwo mogło odetchnąć od wszechobecnej groźby wyższych aspiracji. Musieli zostać zabici przez społeczną manię małości, dzięki której każdy może być Wielkim Miernotą.

Tuesday, August 16, 2016

Ostatni

Muzyka, która towarzyszyła mi przy pisaniu - https://www.youtube.com/watch?v=tCL9FiAuezk

Słońce. Jego ciepło wabi. Zapach rodziny. Pełen spokoju. Śnieg chrzęści. Błyszczy.
Wstaję. Ciepło znika. Bracia i Siostry. Biegnę. Wataha zostaje za mną. Las. Dom. Łapy znikają w bieli. Mroźne powietrze pcha do przodu. Chłód kąsa. Brat skacze na mnie. Ja na niego. Pokazujemy sobie zęby. Zabawa. On przewraca się na plecy. Wygrałem. Siostra gryzie mój ogon. Łapię ją za kark. Zatapiamy się w śniegu. Turlamy. Reszta też. Wszyscy. Długo.
Wycie. Mama. Jedzenie. Czas wracać. Biegniemy. Wataha nad jeleniem. Podchodzą po kolei. Czekamy. Wielki wilk. Krew spływa mu z pyska. Przywódca. Myśliwy. Ojciec. Trąca mnie nosem. Teraz my. Słodycz mięsa. Jest ciepłe. Głód znika.
Duży brat. Kładę się przy nim. Ciepło. Niebo czernieje. Księżyc. Ojciec stoi na wzgórzu. Wyje. Matka dołącza do niego. Potem inni. Wszyscy. Jesteśmy razem. Jedność. Rodzina. Szczęście.
Słońce. Biegnę. Turlam się w śniegu. Oni ze mną. Bracia i Siostry.
Huk! Strach. Brat leży. Jego łapy drżą. Czerwony śnieg. Nieznany szczek. Dziwny zapach. Kwaśny. Zły. Obcy. Wychodzą z lasu. Są wielcy. Inni skomlą. Boją się. Ja też. Dwułapy ma czarny konar. Wznosi go. Uderza. Siostra upada. Krew. Dwójka moich ucieka. Chcę z nimi. Nie mogę się ruszyć. Więcej obcych. Chwytają ich. W ich łapach błyszczą sople. Warczę. Oni szczekają. Dziwnie. Niezrozumiale.
Dwułapi milkną. Podnoszą swoje gałęzie. Za mną warkot. Głęboki. Mocny. Mama. Patrzę na nią. Skomlę. Ona warczy. Każe uciekać. Biegnę. Jestem sam. Huk! Mamo! Mamo...
Boję się. Biegnę do watahy. Potykam się i upadam. Boli. Tak bardzo boli. Mamo! Nasza polana. Krew. Wszędzie krew. Skowyt. Obcy ze swymi gałęziami i kawałkami lodu. Jeden wilk. Ostatni. Największy. Stoi z głową nisko. Jego futro ocieka krwią. Jego? Też. Warczy. Szczerzy kły. Chce gryźć ale nie da im rady. Wie o tym. Ja też. Oni są coraz bliżej. Wyją po swojemu. Inaczej. Dziwnie. Tato... Tato! Skacze. Sięga jednego z nich. Reszta rzuca się na niego. Koniec. Zawracam. Biegnę.
Mamo... Tato... Bracia... Siostry... Gdzie jesteście? Gdzie ja jestem? Wołam ich. Moje wycie brzmi źle. Jak pisk. Nie mogę tak. Skomlę. Sam... Gdzie jesteście? Mamo... Nie śpię. Boję się.
Kluczę wśród drzew. To nie mój las. Wołam innych gdy witam księżyc. Tylko cisza. Zawsze cisza. Głód. Sam.
Znalazłem polanę watahy. Kości. Zapach krwi. Zetlała woń miłości. Smród śmierci. Strach. Ich już nie ma. Nikogo nie ma. Tylko ja. Sam.
Poluję. Staram się. Sam. Czekam. Wrócą. Wiem to.
Śnieg pada i topnieje. Zwierzęta wracają i odchodzą. Trwam. Sam. Czekam na nich. Rosnę. Będę gotów.
Widuję innych. Oni nie są moi. Czasem wyją za mną. Ja już nie. Nie chcę ich. Nikogo nie chcę. Czekam. Sam. Tak długo.
Wreszcie. Tak wiele nocy. Czuję kwaśny zapach. Pamiętam ich szczek. Dziwny. Obcy. Wrócili. Nie jestem już szczenięciem. Jestem myśliwym. Moją watahą. Ojcem i Matką. Jestem Wilkiem. Wyruszam na łowy.

Sunday, July 31, 2016

Whiskey

Whisky smakuje smutkiem i marzeniami
Piecze namiętnością i pali pożądaniem
Piją ją ci co walczą ze sobą sami
Ci co z niczyim nie liczą się zdaniem

Pachnie jak nieodbyta podróż
Jak wspomnienie miłości
Jak suchy bukiet róż
I niespotkane radości

Tęsknią za nią rozbite dusze
Co trwają na złość światu
I samotności cierpią katusze
W każdym akcie życia dramatu

Nie jeden w niej utonął
Nie jeden się w niej pławił
Nie jeden od niej spłonął
Nie jeden nią udławił

To trunek dla wybranych
Dla tych co odkryli siebie
W potyczkach przegranych
Lecz wciąż marzą o niebie

Właśnie dlatego do niej sięgają
Znajdując w niej nutę słodyczy
I wciąż razem z nią trwają
Bo zaznali życia goryczy

Friday, July 15, 2016

Błękitny Szczyt

Traper Rud nie lubił ludzi. Mieszkał samotnie na zboczu góry i zaglądał do miasteczka u jej podnóża, nie częściej niż, trzy razy do roku. Przynosił ze sobą skóry dzikich zwierząt, by wymienić je na amunicję i różne drobiazgi. Nigdy przy tym nie odezwał się do nikogo ani jednym słowem. Był starym mężczyzną, o długich siwych włosach i zmierzwionej brodzie. W pobrużdżonej twarzy koloru wygarbowanej skóry, jak kawałki onyksu, błyszczały czarne oczy. Mimo wieku nadal trzymał się prosto, a jego krok nie stracił sprężystości. Nikt nie pamiętał, skąd traper wziął się w okolicy miasteczka, nawet najstarsi jego mieszkańcy, twierdzili, że żył tam od zawsze i był stary już wtedy, gdy oni byli jeszcze dziećmi. Nikt też nie był pewny czy Rud było jego prawdziwym imieniem. Ale ludzie tak przywykli go nazywać.
Był duszny poranek przedostatniego dnia lata, gdy jak co roku, zawitał na głównej ulicy. Wydawało się, że wyłonił się wprost z falującego od gorąca powietrza i od razu skierował swe kroki, do jedynego w mieście sklepu. Właściciel, gdy tylko go ujrzał, bez słowa odwrócił się i ściągnął z półki za swoimi plecami pięć pudełek amunicji, po czym położył je na ladzie. Rud, rzucił obok nich tobołek, zmotany z wyprawionych skórek i ruszył w głąb sklepu. Sprzedawca rozwinął zawiniątko i spokojnie przeglądał towar. Traper wrócił po kilkunastu minutach, trzymając naręcze różnych przedmiotów. Puszki z fasolą i mięsem, worek soli, linę, kilka pułapek, puszkę z kawą i pół tuzina tytoniowych zwitków. Właściciel sklepu oszacował wartość wszystkich przedmiotów leżących przed nim i pokiwał głową. Milczący starzec, na ten znak zgarnął wszystko, do płóciennego wora i wyszedł, nie patrząc nawet na drugiego mężczyznę. Pięć minut później opuścił miasteczko, ale nie skierował się w stronę domu. Zamiast tego, ruszył szlakiem na Błękitny Szczyt.
To było jego tradycją. Ostatnia, daleka wyprawa łowiecka, przed nastaniem zimy. Jesień przeznaczał na rąbanie drewna, wędzenie mięsa, konserwację chaty. Rud wiedział, że na jesieni, podobnie jak na wiośnie nie można polegać. Są zbyt blisko zimy i zbyt chętnie ustępują jej miejsca. Te coroczne wyprawy, na lepsze tereny myśliwskie miały wypełnić resztę jego spiżarni i zagwarantować mu przeżycie aż do roztopów, gdy będzie mógł zapolować ponownie. Robił tak, od kiedy sięgał pamięcią, być może robił tak też w tych czasach, które dawno już zapomniał.
Rozpoczął wspinaczkę na stromy Błękitny Szczyt jeszcze przed południem. Parł w górę równym tempem, aż do czasu, gdy słońce pochyliło się nisko nad horyzontem. Rozpalił wtedy ogień i zatrzymał się na noc. Wstał przed świtem i wznowił wspinaczkę. Po południu, znalazł ślady jelenia i poszedł ich tropem. Godzinę później, zobaczył zwierza pochylającego się nad krzakiem jałowca. Ściągnął, więc strzelbę z ramienia i dokładnie wymierzył. Nie spieszył się, bardziej niż ludzi nie lubił tylko marnowania nabojów. Strzał sięgnął serca i rogacz padł martwy, nim pojął, co się stało. Rud sprawił go na miejscu, zawinął mięso w wyczyszczoną skórę i ruszył do świątyni. Nie wiedział na pewno czy budowla wtopiona w skałę, pod górskim szczytem naprawdę była miejscem kultu, ale tak nazywał ją w myślach. Zatrzymywał się tam co roku i spędzał noc, by następnego dnia przejść na drugą stronę góry, i w drodze powrotnej na dół kontynuować polowanie. Tym razem jednak miało być inaczej.
Gdy dotarł to wykutej w litej skale sieni, dobiegł go zapach dymu. Odciągnął kurek rewolweru, zatkniętego za pasem i zrzucił na ziemię swoje bagaże. Wolno wsunął się do obszernej groty i na jej środku ujrzał przycupniętego, nieopodal małego ogniska, starego Indianina. Mężczyzna miał na sobie, skórzane spodnie i niebieską, wełnianą kurtkę spod której widać było, chorobliwie chudy, nagi tors. Jego twarz, starą i pomarszczoną, jak kawałek suszonej wołowiny, zdobił pasek czarnej farby, wymalowany dookoła oczu. Siwe warkocze, opadały mu aż do pasa, a na czubku głowy tkwił, niepasujący do niczego, melonik z wetkniętym weń orlim piórem.
‑ Możesz odłożyć broń – odezwał się starczym, lecz głębokim głosem, nadal wpatrzony w płomienie. - Nie jestem dla Ciebie zagrożeniem. Noc zaczyna być chłodna, usiądź przy ogniu i ogrzej się.
Rud trwał dalej bez ruchu, przez dobrą chwilę, nim zdecydował się podnieść swoje rzeczy i wejść do pomieszczenia. Z ręką nadal wspartą o rękojeść wysłużonego Colta, stanął po drugiej stronie ogniska i długo wpatrywał się, w siedzącego przy nim mężczyznę. W końcu podniósł dłoń i jednoznacznym gestem wskazał wyjście ze świątynie. Indianin utkwił w nim wzrok, nie odezwał się jednak ani nie poruszył. Dwóch starców, zastygło jak posągi.
‑ Wynocha! - zarzęził traper, głosem brzmiącym jakby dobywał się z dna studni.
‑ Tak mi odpłacasz za gościnność?
‑ To moja ziemia! Wynocha!
‑ Twoja ziemia? - zaciekawił się Indianin. - Wy biali wszyscy jesteście tacy sami. Ziemia nie może być czyjaś. Czy posiadasz również ten kawałek nieba i wszystkie jego gwiazdy? Czy masz na własność cząstkę księżyca, głupi starcze?
Rud wyrwał zza pasa rewolwer i wymierzył w swojego rozmówcę, znowu wskazując palcem na wyjście. Uśmiech przeciął twarz Indianina jak klin wybity siekierą w korze drzewa.
‑ Jesteśmy w świątyni moich przodków, ludu plemienia Choctaw. Zabij mnie tutaj, a nigdy nie opuszczę tego miejsca. Zostanę na zawsze i będziesz musiał, przebywać z moim duchem zawsze kiedy, tu powrócisz. Czy tego chcesz?
Traper zmarszczył czoło i widać było, że ciężko się nad czymś zastanawia, ruszając żuchwą na prawo i lewo. Ostatecznie, zabezpieczył rewolwer i gniewnie wcisnął go z powrotem na miejsce. Po czym zaczął rozpakowywać swoje rzeczy. Rozścielił posłanie, otworzył puszkę fasoli i postawił obok ogniska w towarzystwie jeleniego udźca. Następnie zabrał się za nacieranie solą reszty świeżego mięsa, zawzięcie przy tym ignorując swojego towarzysza. Gdy jedzenie było gotowe, wyciągnął z torby cynowy talerz, nałożył na niego solidną porcję i podał Indianinowi.
‑ Co się zmieniło? - zapytał tamten, odbierając poczęstunek.
‑ I tak nie mogę się Ciebie pozbyć, więc... - odpowiedział, patrząc w ziemię.
Zjedli w milczeniu, wolno żując i wpatrując się w płomienie. Gdy skończyli, Choctaw sięgnął pod kurtkę i wyciągnął w stronę Ruda skórzany bukłak. Traper odebrał go nieufnie, odkorkował i powąchał zawartość. Kącik jego ust uniósł się nie znacznie, w oszczędnym uśmiechu. Wypił tęgi łyk i westchnął usatysfakcjonowany, oddając naczynie. Pili również w milczeniu, nie patrząc na siebie.
‑ Masz może odrobinę tytoniu – zagaił Indianin, wyciągając ze swojej torby małą fajkę o krótkim cybuchu.
Rud skinął głową i dobył z kieszeni tytoniowy zwitek. Odłamał kawałek i wsunął go do ust, po czym podał resztę drugiemu mężczyźnie. Ten pokruszył jego fragment w palcach i nabił nim fajkę. Siedzieli tak długo, nie patrząc na siebie nawzajem. Jeden wypuszczał kłęby wonnego dymu, drugi strzykał w ogień czarną śliną. Bukłak z wodą ognistą przechodził co jakiś czas z rąk do rąk, podczas gdy na ścianach wśród prastarych malowideł, tańczyły ich rozedrgane cienie. Tylko trzask ognia mącił idealną ciszę do chwili, kiedy Indianin przemówił.
‑ Ty jesteś traper Rud, prawda?
Pytany, lekko skinął głową.
‑ A ty?
‑ Szara Sójka.
Po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do jaskini, stary myśliwy spojrzał wprost na swojego kompana. Wpatrywał się w niego przez chwilę, a z jego nozdrzy zaczął dobywać się świst, który szybko zmienił się w kaszel, by po chwili przerodzić się w rzężący rechot. Traper Rud śmiał się po raz pierwszy, od kiedy sięgał pamięcią.
‑ Nareszcie – wysapał w końcu. - Czekałem na Ciebie bardzo długo.
‑ Wiem. Ale dopiero teraz przyszła odpowiednia pora. Dopiero dziś odpokutowałeś.
‑ Już nawet nie pamiętam za co...
‑ To już nieważne – odparł Szara Sójka z dobrotliwym uśmiechem i podał mu bukłak.
‑ Wiedziałem, że to zbyt dobra whiskey jak na zwykłego Indianina.
‑ Cóż... Jestem jakby zobowiązany, by mieć właśnie taką.
‑ Tak, chyba tak. Co z mięsem i nabojami? - Rud wydał się zaniepokojony.
‑ Co z nimi?
‑ Niech się nie zmarnują.
‑ Dobrze. Czy to wszystko, o co chciałbyś mnie prosić?
‑ Tak.
To były ostatnie słowa, jakie do siebie wypowiedzieli. Nad ranem ogień zgasł, a Szara Sójka zabrał solone mięso i naboje, po czym opuścił jaskinię, by nigdy więcej do niej nie powrócić. Traper Rud, natomiast, jest tam do dzisiaj, wśród skał Błękitnego Szczytu.

Saturday, June 4, 2016

Korpo

„[...] patrzę teraz na Ciebie, jak czytasz moje słowa i od płaczu falują ci wszystkie podbródki. Jesteś takim żałosnym mazgajem. Gdyby nie to, że twój widok napawa mnie bezbrzeżną odrazą, zaśmiewałbym się do rozpuku. Jak ja Cię nienawidzę. Obyś zdechł jak najszybciej, ty paskudny, spasły wieprzu.
Podpisano: Przyjaciel”
‑ To chyba najlepszy, jaki udało mi się na razie napisać... - powiedział sam do siebie i wcisnął „drukuj”.
Maszyna zaczęła burczeć i wypluwać kartki. Zygmunt przyglądał się temu z parszywym uśmiechem, przecinającym jego pryszczaty pysk. Złożył kartki na trzy, tak dokładnie jakby robił to od linijki, po czym wsunął je do przygotowanej wcześniej, opisanej koperty i zakleił.
Następnego dnia zatrzymał się na poczcie, w drodze do pracy i nadał list. Był podekscytowany jak zawsze. Nie mógł się już doczekać. Gdy dojechał do siedziby korporacji, bezzwłocznie udał się do swojego biurka, otoczonego setkami innych, identycznych jak jego własne. Próbował zająć myśli liczbami, które wpisywał w tabele, ale nie mógł się skupić.
Wybiła dwunasta i Zygmunt udał się do kafeterii. Zjadł obfity lunch i właśnie wracał na piętro, by wznowić pracę. Basia czekała na niego przy jego biurku. Podszedł do niej szybkim krokiem.
‑ Zygmunt... - wyszeptała z rękami zaplecionymi za plecami.
‑ Czy coś się... - zaczął, lecz zawahał się. - To znowu on prawda?
‑ Zygmunt nie rób tego! Pozwól mi...
‑ Nie! - Przerwał jej, wyciągając do niej otwartą dłoń. - Daj!
Basia zmierzyła go współczującym wzrokiem. Wyciągnęła zza pleców kopertę i oddała mu ją.
‑ Nie musisz... - Spróbowała przekonać go jeszcze raz, mimo że nie miała nadziei na powodzenie.
Zygmunt otworzył już list i przebiegał wzrokiem po kartkach. W jego oczach wzbierały łzy, szczęka powoli zaczynała drżeć.
‑ Dlaczego on mi to robi? Kim on jest?! - załkał, wycierając nos rękawem.
‑ Jest potworem bez serca! Oto kim jest! - prychnęła Basia.
‑ Co ja mam zrobić? - Zygmunt, spojrzał na nią nieśmiało.
Koleżanka przez chwilę mierzyła go wzrokiem. Czytała wcześniejsze listy. Domyślała się, że ten jest taki sam, jak poprzednie: stek wyzwisk i złośliwości. Żal jej było współpracownika. Co z tego, że miał nadwagę i nie był piękny? Miał złote serce. Był taki wrażliwy, a mimo to starał się ze wszystkich sił, stawić czoła swemu oprawcy z odwagą. Podziwiała to w nim. Podeszła krok bliżej i przytuliła go.
‑ Przede wszystkim musisz się uspokoić. Jestem tu razem z tobą. Razem zmierzymy się z tym psycholem.
‑ Tylko jak? - zapytał Zygmunt, któremu łzy wciąż płynęły po pucułowatych polikach.
‑ Pozew – powiedziała krótko.
‑ Pozew?
‑ Tak. Długo o tym myślałam. To w oczywisty sposób, ktoś z naszego korpo. Sam się do tego przyznaje, w tych swoich listach. Więc albo firma go znajdzie i się z nim rozprawi, albo niech ci płacą odszkodowanie za mobbing.
‑ Myślisz, że to się uda?
‑ Na pewno! Czytałam o podobnych sprawach. Będę po twojej stronie, jako świadek obserwujący zdarzenie, od samego początku.
Grubas zarzucił jej ręce na szyję i drobna kobieta prawie zniknęła, pod fałdami jego nalanego cielska.
‑ Ufam ci! - wykrzyknął jej do ucha. - Wiem, że z tobą nie może się nie udać. Dziękuję ci Basiu!
Długo jeszcze ronił w jej ramię krokodyle łzy i kwilił podziękowania, podczas kiedy parszywy uśmiech, przecinał jego pryszczaty pysk.

Saturday, May 28, 2016

Przedszkole – czyli zbyt długa, jednak wciąż za krótka refleksja liryczno-satyryczna na temat pisarstwa, pisarzy, zachowań społecznych, struktury edukacji, zgubnego wpływu alkoholizmu na etykę pracy i pewnie jeszcze czegoś tam

 Kiedy rano słonko świeci,
Do przedszkola idą dzieci.
Raźno śpieszą wszyscy kroku,
Idą prędko, z błyskiem w oku.
Toć zabawa na nich czeka,
Moc radości niby rzeka
Płynąć będzie przez dzień cały,
Gdy się dziatki będą śmiały.

Pani przy drzwiach już gotowa,
Wszak zabawa wielce zdrowa.
W środku piętrzą się zabawki,
Okupując półki, szafki.
Dzieci chętnie je podnoszą,
Wszędzie wokół się panoszą,
Zaczynają dzikie harce,
Kwiki, ryki jak na Arce!

Jasio wkłada hełm policji:
„Udzielę wam abolicji!
Za psoty nie będzie kary,
Jeśli znacie przy nich miary!”.
Na to Stasia się zerwała:
„Może jestem jeszcze mała,
Ale myślę, że już mogę
Założyć sędziowską togę!”.
Tak zaczęły wyliczanie,
Kto kim się już wtedy stanie,
Gdy przedszkole to opuści
I dorosłość w życie wpuści.
Piotruś będzie kominiarzem;
Jaruś chciałby być kucharzem;
Zosia zostanie strażakiem;
A Walenty zaś… rybakiem.

Cieszą panią takie smyki,
Mimo, że się wznoszą krzyki.
Myślą wszyscy o przyszłości
Jak się tu na takich złościć?
„Same mam ja tutaj skarby,
Może dam im dzisiaj farby,
By się troszkę uciszyli
I ruchliwi tak nie byli?”.
Pomyślała pani wartko,
Gdyż jej ten okrutny warkot
Ciężko było dłużej znosić,
Zaczęła więc dzieci prosić:
„Uspokójcie się na chwilę
Stańcie w miejscu, małe grzdyle!
Niech no będzie moment cicho,
Zanim we mnie wstąpi licho!
Pobawimy się w malarzy,
Niech no mi się nikt nie waży
Dostać tu jakiejś głupawki.
Siądźcie teraz wszyscy w ławki”.
Na to Kazio się wykrzywia:
„Toć nie każdy się porywa
Na malarskie życia trudy,
Być malarzem to są nudy!”.
Resztę klasy już pogania
Jego tok rozumowania:
„Nie są w modzie dziś malarze,
Skojarzenia z nimi wraże!”.
Pani mocno się stropiła,
Srogim wzrokiem go zmierzyła
(Choć się dzieciom nie zabrania
Przecież mieć własnego zdania)
„Co ja zrobię teraz biedna?
Jestem tutaj sama jedna
A ich tabun jest i mrowie,
To nie jest na moje zdrowie!”.
Wtem to nagle myśl radosna,
Przyszła raptem niby wiosna:
„Nikt nie musi nic malować!
Nie będziemy też rysować.
Ja rozumiem znakomicie,
Że malarza ciężkie życie,
Więc mam dla was pomysł taki,
Żeby już nie robić draki,
Pobawimy się w pisarzy,
Co są lepsi od malarzy,
Bo zamiast się brudzić farbą
Pędzą słowem niby arbą!”.
Na to Stasia się zerwała,
Pani sędzia całkiem mała,
I w te słowa się odzywa:
„Na cóż pani się porywa?!
Przecież tu są małe dzieci,
A nie, jacyś tam: poeci!
Nikt z nas nawet nie jest w stanie
Się podpisać, więc zadanie,
By się zaraz stać pisarzem,
Można stłuc wraz z kałamarzem!”.
Pani znowuż się stropiła,
Jednak w doświadczeniu siła.
Piękny uśmiech założyła
I w te słowa przemówiła:
„Moje słodkie, moje lube
Przecież nie na waszą zgubę
Tą zabawę proponuję,
Jednak w głębi serca czuję,
Że w was drzemie wielka siła.
Trzeba by się przebudziła!
My będziemy tak na żarty,
Tworzyć tu poezji karty…
Zamiast liter będą szlaczki,
A wy, jak te małe raczki,
Podszczypywać się będziecie,
Udając że wszystko wiecie”.
Miła dzieciom ta igraszka:
„Moja pierwsza będzie fraszka!”,
Rozkrzyczała się Zuzanna,
Ta niesforna, mała panna.
Pierwsza biegnie do biureczka,
Gdzie otwarta jest już teczka
I zaczyna pracowicie
Skrobać szlaczki w swym zeszycie.
Więc rzuciła się bez mała
Do roboty klasa cała.
Każdy łapie za pisadło,
Co mu pierwsze w ręce wpadło.
Czy to kredki, czy ołówki
Czasem także i stalówki
Jest to dzieciom bez znaczenia,
Tak im śpieszno do ćwiczenia.
Wszystkie rwą się do działania,
Każde lgnie już do „pisania”,
Pochylony nad zeszytem
Bazgrze sobie coś, z zachwytem.

Upłynęło godzin kilka,
A wydaje się że chwilka.
W klasie cisza niezmącona,
Pani jest zadowolona,
Myśli sobie takie słowa:
„Oto lekcja jest wzorowa!
Wymknę może się na chwilkę,
By zobaczyć swą Emilkę,
Która uczy obok w klasie.
Tam jest ciszy aż w zapasie,
A więc może też i ona,
Swym instynktem przywiedziona,
Dała dzieciom lekcję taką,
Której spokój jest oznaką?
Pobiegniemy do piwnicy,
Gdzie, jak wiem, jest na stolnicy
Flaszka wódki napoczęta,
A tu bawić się dziecięta
Będą jak im przykazano,
Bo ich nobilitowano
Do zawodu szlachetnego.
Nie opuszczą miejsca tego,
A co za tym jest w kolei,
Mamy czasu do niedzieli!”.
Tak to sobie pomyślała,
A więc kiedy klasa cała
Rysowała, z zawziętością,
Poszła ulżyć swym słabościom.

Dzieci tego nie widziały,
Gdyż, jak rzekłem, swój świat cały
Miały teraz tuż przed nosem.
Pogodzone ze swym losem,
Z zawziętością godną sprawy
Kreślą szlaczki bez obawy.
Adaś zeszyt już zapełnił,
Czym swój obowiązek spełnił.
Przekartkował go dwa razy,
Gdzieś poprawił bohomazy.
Siedzi sobie ucieszony,
Zerka na bok nieproszony,
Przypatruje się koledze,
By wybadać jego wiedzę.
Śledzi każdy ruch mazaka,
Tak zaczęła się tu draka:
„Tu masz krzywo! O la Boga!
W szlaczkach jesteś straszna noga!”
Krzyczy Adaś, na głos cały.
Krzysiu wlepił w niego gały,
Chwilę był tak zaskoczony
Czy też raczej urażony,
Że nie wiedział co powiedzieć.
Mógł tam tylko głupio siedzieć
I wpatrywać się w krytyka,
Który dalej mu wytyka:
„Kto ci pióro dał do ręki?!
Oszczędź nam już tej udręki!
Weź no, zasłoń to brzydactwo,
To paskudztwo, to dziwactwo!”
Krzysiu już się ma poryczeć,
Nie chce by na niego krzyczeć,
Głosik jego bardzo słaby
Od oprawcy prosi rady:
„Czemu ci się nie podoba?
Taka jest już ich uroda,
Że są czasem trochę krzywe,
Nie mniej przez to urokliwe.
Jeśli wiesz, co mógłbym zmienić,
Nie każ mi się tu rumienić,
Powiedz proszę mi otwarcie,
Zamiast besztać mnie zażarcie”.
Adaś jednak go nie słucha,
Już kolejną bidę niucha,
By ją napaść i ochrzanić;
Litość ma on sobie za nic!

Tak, za jego tym przykładem,
Klasa wybuchła nieładem.
Każdy patrzy cudzej pracy,
A znaleźli się też tacy,
Co powstali od swych ławek,
By zobaczyć większy skrawek
Literackiej metropolii,
Kwitnącej jak krzak sępolii.
Rozproszyła się dzieciarnia
I gorączka ich ogarnia,
Zamiast, w ciszy, dalej tworzyć
Poczęły się smyki srożyć.
Każdy krzyczy, każdy gada
Każdy patrzy do sąsiada
I wytyka błąd najmniejszy
W sposób coraz gwałtowniejszy,
Rozpoczęły kłótnie swary,
Nikt by temu nie dał wiary!
Tacy mali ci pisarze,
A wyniośli jak cesarze.
Każdy jeden przeświadczony,
Że jest wielce doświadczony,
Bo zapisał kartek kilka
I udaje teraz wilka,
Który warczy, który wyje
Ofiarę łapie za szyję
I ją szarpie bez litości,
Mięso odrywa od kości!

Lecz nie wszyscy, musisz wiedzieć,
Wojnę chcieli wypowiedzieć
Swoim wiernym towarzyszom,
Którzy szlaczki z nimi „piszą”.
Gdy opadła pierwsza fala
Gniewu, co im honor kala,
Podzielili się pisarze:
Są poeci, bakałarze
Prozaicy i krytycy
Myśliciele i praktycy.
Ile dzieci, tyle frakcji,
Każda szuka swojej racji

Jedna grupa gdzieś odkryła
Szafę niczym złota żyła,
Gdzie są w stosy ułożone
Zeszyty z dawna znaczone.
Z lat poprzednich to pamiątki,
Równe słupki niby grządki,
Piętno przedszkola historii,
Innych dzieci ślad euforii.
Z namaszczeniem ich dobyły,
W skupieniu je otworzyły,
Zagłębiły się w lekturze,
Zagubiły w ich strukturze.
„To nie dzieci, lecz geniusze,
Przyznać to niechętnie muszę,
Te tu szlaczki zapisały”.
Staś wytrzeszcza swoje gały:
„Gdzie nam do nich, ludzie drodzy?
To prawdziwi szlaczkolodzy!”,
Wszyscy szybko się zgodzili,
Te zeszyty otworzyli
I się wzięli za czytanie,
Starych mistrzów odkrywanie,
Robiąc przy tym gdzieś notatki
Ćwiczą wiedzy niedostatki,
Potem piszą, potem tworzą
Przykład, gdy już go przetworzą,
Zapisują wciąż od nowa.
(To zabawa jest morowa)
Zmienią kółko na kreseczkę,
Linii dodadzą poprzeczkę
I kiwają swymi łbami,
Chwaląc cichymi głosami:
„W twojej pracy widzę Basię,
Patrzcie ten to się tu zna się!
Tylko on, co zna klasykę
Pisze szlaczki jak muzykę!”.

Inni za to, w drugą stronę,
Szlaki wcześniej oznaczone
Mają w wielkiej swej pogardzie,
Tak jak plamy po musztardzie.
„One brzydzą, kolą w oczy”,
Wyje na nie Zbyś uroczy:
„Nowe nam obierać drogi,
Zamiast wracać w te dialogi,
Które dawno już minęły.
One świata nie pojęły,
My zrobimy to na nowo!
Chaotycznie, kolorowo!”.
A więc łamią wszystkie normy,
Hałas przy tym jest potworny,
Kiedy wrzeszczą chlapią tuszem,
Obnoszą się z animuszem,
Ignorują równe kratki
Ich twórczość to nie rabatki.
Im wyzywać, prowokować
Nie dadzą się ignorować,
Wykrzykują na około,
Że wymyślą nowe koło,
Co jest lepsze w kwadraturze…
Dałbyś wiarę, takiej bzdurze?

Są też tacy którym za nic
Przekraczanie wszelkich granic.
Wszystkich znają starych mistrzów
I nowych nonkonformistów.
Wszystkie nazwy, wszystkie style,
Co też piszą mądre grzdyle?
Nic! Niczego ci nie tworzą,
Tylko dalej się gdzieś srożą,
Oceniają, opisują,
Wszystkich wkoło denerwują.
Oni wolą tylko gadać,
Całą wiedzą mogą władać,
Ale swoje te bazgrołki
Schowali dawno pod stołki,
Gdzie bezpieczne od krytyki
Nie popadną w ocen wnyki.

Jest też grupa najmniej liczna,
Pisać! jedna ich wytyczna.
Oni na bok wszystkie swary
Ciepnęli jak brudne gary.
Nie chcą z nikim również gadać,
Oni piórem będą władać!
Kryjąc się gdzieś zgrabnie w cieniu,
Z zawziętością mały Gieniu
Skrobie, pisze, opisuje,
W tym skupieniu gila żuje.
Twarz rozjaśnia mu natchnienie,
Przed oczyma objawienie,
Nie oddycha nic, nie gada,
Kiedy wersy swe układa.
Wiekopomne tworzy dzieło,
Skąd mu się to wszystko wzięło?
Przecież nic jeszcze nie przeżył,
Tylko w co napisał wierzył.
Z nikim nawet nie rozmawiał,
Tylko szlaczkiem się zabawiał.
Nie dla niego aberracje,
Gdzie ma czerpać inspiracje?
Ci co w życiu idą z ciszą,
Ciekawego nic nie piszą

Było grup tych więcej znacznie,
Każda zwała się cudacznie.
Na zmianę się rozpadały,
Potem znowu się spajały,
Ale w innym to już składzie,
Z nowym hersztem na pokładzie.
Wiodły z sobą kłótnie, spory,
Do zabawy nikt nie skory,
Prawda szlaczków ich zmieniła,
Wypaczyła, spotworniła.
Zapomnieli o swym celu,
O początkach przyjacielu,
O tym, że to jest zabawa,
A nie życia warta sprawa,
O radości jaką czuli,
Nim się razem tam zaszczuli.

Na to wszystko weszła pani,
Ale dzieci jak ułani,
Pogrążeni w bitwy szale
Nie widziały jej tam wcale.
Ona za to wodzi wzrokiem,
Przyćmionym wódki urokiem,
I nie wierzy, że te czarty
Co prowadzą bój zażarty,
To te same małe dziatki,
Co ciekawe szlaczków gratki
Tak nie dawno zostawiła.
Pani cała się spłoniła
I upadła na kolana
Jak madonna nieskalana.
Uroniła łzę jedyną,
Potem wstała z kwaśną miną
I wymknęła się z powrotem,
Zamykając drzwi z łoskotem.
„To nie moja przecież wina,
Że tam taka jest zadyma.
Na siebie to sprowadziły,
W wredne czorty się zmieniły,
Niech kotłują się w tej biedzie,
Niby w beczce słone śledzie”.
Powiedziała i zniknęła,

Niechby ją cholera wzięła...

Saturday, May 21, 2016

Kryzys Twórczy

Kryzys trwa od dawna. Nie pamiętam już, jak długo nie jestem w stanie niczego napisać. Powoli zaczynam mieć dość pojedynków ze sobą, wojny z własną niemocą.
Odpalam papierosa. Głęboko zaciągam się wonnym, gryzącym dymem, wpatrując w uporczywie migającą pionową czarną kreskę w lewym górnym rogu wirtualnej kartki. Wydycham dym. Przekręcam głowę powoli, w lewo i w prawo, aż kości karku odpowiadają pyknięciem.
‑ No, dobra... - szepcę sam do siebie.
Układam dłonie na klawiaturze, kontynuując pojedynek na spojrzenia z monitorem. Patrzę na niego, a on zdaje się patrzeć na mnie. Przebieram palcami, ale nie wciskam żadnych klawiszy. Siedzę. Pozwalam, by myśli płynęły wolno. Nic. Pustka. Włączam przeglądarkę, sprawdzam kilka znajomych stron. Szukam inspiracji, relaksu, czegokolwiek, co pomoże mi zacząć.
Odpalam kolejnego papierosa. Za dużo palę. Minimalizuję przeglądarkę i wracam do pustej strony Worda. „Mgła spowiła wszystko”, zapisuję, po czym przyglądam się temu zdaniu przez dłuższy czas, jakby było w obcym języku.
‑ I co, kurwa, z tego, że spowiła wszystko? - pytam sam siebie.
Boże, ależ wkurwia mnie ta migająca kreska. Dzwoni telefon. Odbieram, nie patrząc nawet na wyświetlacz.
‑ Co? - pytam nieobecnym głosem.
‑ Pan auto sprzedaje? - odpowiada mi gruby głos po drugiej stronie.
‑ No.
‑ A coś więcej byś pan powiedział o tym aucie? - burczy mój rozmówca.
‑ Ma cztery kółka i silnik. Kierownica gratis.
‑ Co? - pyta zdziwiony baryton.
‑ Gówno - odpowiadam i rozłączam rozmowę.
‑ Co za pajac - dodaję na własny użytek, chociaż nie jestem pewny, czy mówię o sobie, czy o nim.
Patrzę znowu w ekran.
‑ O co mi chodziło z tą mgłą?
Sięgam po papierosa. Za dużo palę. Patrzę się na laptopa, niczym na śmiertelnego wroga. Nic. Kurwa, chociaż auto mogłem sprzedać, bo z pisania to chyba jednak nie wyżyję. Siedzę.
‑ Mgła spowiła wszystko... - mówię na głos, jakby mi to miało pomóc. – Tylko co, kurwa, z tego, że spowiła wszystko?! - krzyczę.
Trochę mi lepiej. Pokazuję monitorowi środkowy palec. Uśmiecham się pod nosem, zadowolony z siebie i zapalam papierosa. Czas mija nieubłaganie a na monitorze wciąż tylko jedno zdanie i ta zasrana migająca kreska. Tym razem to jej pokazuję środkowy palec. Nie poprawia mi to już jednak nastroju. Wręcz przeciwnie, trochę mi głupio. Dzwoni telefon.
‑ Co?
‑ Co słychać, synku? - Rozpoznaję głos mamy.
‑ Zależy, gdzie ucho przyłożysz...
‑ Do ciebie przykładam... - odpowiada, siląc się na wesoły ton głosu.
‑ To za blisko mnie stoisz.
‑ Synku...
‑ Co?
‑ Jadłeś coś dzisiaj?
‑ Mamo... - rzucam zirytowany.
‑ Jadłeś?
‑ No.
‑ A co?
Wytężam wszystkie siły, by nie powiedzieć „gówno” i się nie rozłączyć.
‑ Nie wiem, nie pamiętam.
‑ Jak to nie pamiętasz? - Mama, nie daje za wygraną.
‑ Mamo, zajęty jestem...
‑ A co robisz?
‑ Sram.
‑ Jesteś obrzydliwy. Na razie.
‑ Pa... - odpowiadam i się rozłączam.
Mam trochę wyrzutów sumienia, ale z doświadczenia wiem, że miną. Zapalam papierosa. Za dużo palę.
‑ O co mi, kurwa, chodziło z tą mgłą?
Sięgam do szuflady. Wyciągam butelkę taniej whisky i zeszyt z notatkami. Przewracam strony i popijam rudą berbeluchę, spoglądając co chwila na monitor.
‑ Mgła to tylko metafora... - szepcę i czuję, że za chwilę w mojej głowie dokona się przełom.
Dzwoni telefon.
‑ Co?!
‑ Witam pana. Dzwonię z organizacji walczącej z rakiem piersi, czy chciałby pan wspomóc nasze dążenia do...
‑ Droga pani! - przerywam jej. - Proszę nie zrozumieć mnie źle. Cel macie szczytny i jestem wielkim fanem cycków, ale sam jestem ze szczętem spłukany, więc nic wam nie dam.
‑ Gbur! - krzyczy piskliwie i się rozłącza.
‑ Dobrze... - mruczę, odpalając papierosa i pociągając łyk z butelki. - „Mgła spowiła wszystko”. Mgła jest metaforą... O co mi, kurwa, chodziło z tą jebaną mgłą?!
Mam dość. Wyłączam komputer. Wyłączam telefon. Gaszę papierosa i kładę się spać. Zapadam w głęboki, niespokojny sen.
Jestem w swoim samochodzie, siedzę na miejscu pasażera, a prowadzi jakiś łysiejący tłuścioch. Grubym basem zadaje mi durne pytania odnośnie auta:
‑ A przebieg jaki? Dwie stówy wyciągnie, nie? Wspomaganie jak? Ile pan możesz zejść z ceny? Łożyska tłumika w porządku?
Nie odpowiadam na żadne z nich, bo mam pełne usta jedzenia. Na tylnym siedzeniu jest moja mama. Trzyma na kolanach wielki piknikowy koszyk i wyciąga z niego coraz to inne przysmaki. Bułki, ciastka, placki, wątróbkę, całego pieczonego kurczaka. Wszystkie te specjały rzuca mi na kolana i krzyczy, żebym jadł. Więc jem.
Patrzę przez okno, a tam na niebie zamiast ptaków są piersi. Całe stada skrzydlatych cycków. Wirują wokół samochodu, głośno kracząc wronimi głosami: „Daj! Daj!”. Nagle wszystko spowiła mgła.
‑ O co, kurwa, chodzi z tą mgłą? - myślę i odpalam papierosa.
Budzę się w środku nocy zlany potem. Muszę przestać pić... albo pisać.