Saturday, May 28, 2016

Przedszkole – czyli zbyt długa, jednak wciąż za krótka refleksja liryczno-satyryczna na temat pisarstwa, pisarzy, zachowań społecznych, struktury edukacji, zgubnego wpływu alkoholizmu na etykę pracy i pewnie jeszcze czegoś tam

 Kiedy rano słonko świeci,
Do przedszkola idą dzieci.
Raźno śpieszą wszyscy kroku,
Idą prędko, z błyskiem w oku.
Toć zabawa na nich czeka,
Moc radości niby rzeka
Płynąć będzie przez dzień cały,
Gdy się dziatki będą śmiały.

Pani przy drzwiach już gotowa,
Wszak zabawa wielce zdrowa.
W środku piętrzą się zabawki,
Okupując półki, szafki.
Dzieci chętnie je podnoszą,
Wszędzie wokół się panoszą,
Zaczynają dzikie harce,
Kwiki, ryki jak na Arce!

Jasio wkłada hełm policji:
„Udzielę wam abolicji!
Za psoty nie będzie kary,
Jeśli znacie przy nich miary!”.
Na to Stasia się zerwała:
„Może jestem jeszcze mała,
Ale myślę, że już mogę
Założyć sędziowską togę!”.
Tak zaczęły wyliczanie,
Kto kim się już wtedy stanie,
Gdy przedszkole to opuści
I dorosłość w życie wpuści.
Piotruś będzie kominiarzem;
Jaruś chciałby być kucharzem;
Zosia zostanie strażakiem;
A Walenty zaś… rybakiem.

Cieszą panią takie smyki,
Mimo, że się wznoszą krzyki.
Myślą wszyscy o przyszłości
Jak się tu na takich złościć?
„Same mam ja tutaj skarby,
Może dam im dzisiaj farby,
By się troszkę uciszyli
I ruchliwi tak nie byli?”.
Pomyślała pani wartko,
Gdyż jej ten okrutny warkot
Ciężko było dłużej znosić,
Zaczęła więc dzieci prosić:
„Uspokójcie się na chwilę
Stańcie w miejscu, małe grzdyle!
Niech no będzie moment cicho,
Zanim we mnie wstąpi licho!
Pobawimy się w malarzy,
Niech no mi się nikt nie waży
Dostać tu jakiejś głupawki.
Siądźcie teraz wszyscy w ławki”.
Na to Kazio się wykrzywia:
„Toć nie każdy się porywa
Na malarskie życia trudy,
Być malarzem to są nudy!”.
Resztę klasy już pogania
Jego tok rozumowania:
„Nie są w modzie dziś malarze,
Skojarzenia z nimi wraże!”.
Pani mocno się stropiła,
Srogim wzrokiem go zmierzyła
(Choć się dzieciom nie zabrania
Przecież mieć własnego zdania)
„Co ja zrobię teraz biedna?
Jestem tutaj sama jedna
A ich tabun jest i mrowie,
To nie jest na moje zdrowie!”.
Wtem to nagle myśl radosna,
Przyszła raptem niby wiosna:
„Nikt nie musi nic malować!
Nie będziemy też rysować.
Ja rozumiem znakomicie,
Że malarza ciężkie życie,
Więc mam dla was pomysł taki,
Żeby już nie robić draki,
Pobawimy się w pisarzy,
Co są lepsi od malarzy,
Bo zamiast się brudzić farbą
Pędzą słowem niby arbą!”.
Na to Stasia się zerwała,
Pani sędzia całkiem mała,
I w te słowa się odzywa:
„Na cóż pani się porywa?!
Przecież tu są małe dzieci,
A nie, jacyś tam: poeci!
Nikt z nas nawet nie jest w stanie
Się podpisać, więc zadanie,
By się zaraz stać pisarzem,
Można stłuc wraz z kałamarzem!”.
Pani znowuż się stropiła,
Jednak w doświadczeniu siła.
Piękny uśmiech założyła
I w te słowa przemówiła:
„Moje słodkie, moje lube
Przecież nie na waszą zgubę
Tą zabawę proponuję,
Jednak w głębi serca czuję,
Że w was drzemie wielka siła.
Trzeba by się przebudziła!
My będziemy tak na żarty,
Tworzyć tu poezji karty…
Zamiast liter będą szlaczki,
A wy, jak te małe raczki,
Podszczypywać się będziecie,
Udając że wszystko wiecie”.
Miła dzieciom ta igraszka:
„Moja pierwsza będzie fraszka!”,
Rozkrzyczała się Zuzanna,
Ta niesforna, mała panna.
Pierwsza biegnie do biureczka,
Gdzie otwarta jest już teczka
I zaczyna pracowicie
Skrobać szlaczki w swym zeszycie.
Więc rzuciła się bez mała
Do roboty klasa cała.
Każdy łapie za pisadło,
Co mu pierwsze w ręce wpadło.
Czy to kredki, czy ołówki
Czasem także i stalówki
Jest to dzieciom bez znaczenia,
Tak im śpieszno do ćwiczenia.
Wszystkie rwą się do działania,
Każde lgnie już do „pisania”,
Pochylony nad zeszytem
Bazgrze sobie coś, z zachwytem.

Upłynęło godzin kilka,
A wydaje się że chwilka.
W klasie cisza niezmącona,
Pani jest zadowolona,
Myśli sobie takie słowa:
„Oto lekcja jest wzorowa!
Wymknę może się na chwilkę,
By zobaczyć swą Emilkę,
Która uczy obok w klasie.
Tam jest ciszy aż w zapasie,
A więc może też i ona,
Swym instynktem przywiedziona,
Dała dzieciom lekcję taką,
Której spokój jest oznaką?
Pobiegniemy do piwnicy,
Gdzie, jak wiem, jest na stolnicy
Flaszka wódki napoczęta,
A tu bawić się dziecięta
Będą jak im przykazano,
Bo ich nobilitowano
Do zawodu szlachetnego.
Nie opuszczą miejsca tego,
A co za tym jest w kolei,
Mamy czasu do niedzieli!”.
Tak to sobie pomyślała,
A więc kiedy klasa cała
Rysowała, z zawziętością,
Poszła ulżyć swym słabościom.

Dzieci tego nie widziały,
Gdyż, jak rzekłem, swój świat cały
Miały teraz tuż przed nosem.
Pogodzone ze swym losem,
Z zawziętością godną sprawy
Kreślą szlaczki bez obawy.
Adaś zeszyt już zapełnił,
Czym swój obowiązek spełnił.
Przekartkował go dwa razy,
Gdzieś poprawił bohomazy.
Siedzi sobie ucieszony,
Zerka na bok nieproszony,
Przypatruje się koledze,
By wybadać jego wiedzę.
Śledzi każdy ruch mazaka,
Tak zaczęła się tu draka:
„Tu masz krzywo! O la Boga!
W szlaczkach jesteś straszna noga!”
Krzyczy Adaś, na głos cały.
Krzysiu wlepił w niego gały,
Chwilę był tak zaskoczony
Czy też raczej urażony,
Że nie wiedział co powiedzieć.
Mógł tam tylko głupio siedzieć
I wpatrywać się w krytyka,
Który dalej mu wytyka:
„Kto ci pióro dał do ręki?!
Oszczędź nam już tej udręki!
Weź no, zasłoń to brzydactwo,
To paskudztwo, to dziwactwo!”
Krzysiu już się ma poryczeć,
Nie chce by na niego krzyczeć,
Głosik jego bardzo słaby
Od oprawcy prosi rady:
„Czemu ci się nie podoba?
Taka jest już ich uroda,
Że są czasem trochę krzywe,
Nie mniej przez to urokliwe.
Jeśli wiesz, co mógłbym zmienić,
Nie każ mi się tu rumienić,
Powiedz proszę mi otwarcie,
Zamiast besztać mnie zażarcie”.
Adaś jednak go nie słucha,
Już kolejną bidę niucha,
By ją napaść i ochrzanić;
Litość ma on sobie za nic!

Tak, za jego tym przykładem,
Klasa wybuchła nieładem.
Każdy patrzy cudzej pracy,
A znaleźli się też tacy,
Co powstali od swych ławek,
By zobaczyć większy skrawek
Literackiej metropolii,
Kwitnącej jak krzak sępolii.
Rozproszyła się dzieciarnia
I gorączka ich ogarnia,
Zamiast, w ciszy, dalej tworzyć
Poczęły się smyki srożyć.
Każdy krzyczy, każdy gada
Każdy patrzy do sąsiada
I wytyka błąd najmniejszy
W sposób coraz gwałtowniejszy,
Rozpoczęły kłótnie swary,
Nikt by temu nie dał wiary!
Tacy mali ci pisarze,
A wyniośli jak cesarze.
Każdy jeden przeświadczony,
Że jest wielce doświadczony,
Bo zapisał kartek kilka
I udaje teraz wilka,
Który warczy, który wyje
Ofiarę łapie za szyję
I ją szarpie bez litości,
Mięso odrywa od kości!

Lecz nie wszyscy, musisz wiedzieć,
Wojnę chcieli wypowiedzieć
Swoim wiernym towarzyszom,
Którzy szlaczki z nimi „piszą”.
Gdy opadła pierwsza fala
Gniewu, co im honor kala,
Podzielili się pisarze:
Są poeci, bakałarze
Prozaicy i krytycy
Myśliciele i praktycy.
Ile dzieci, tyle frakcji,
Każda szuka swojej racji

Jedna grupa gdzieś odkryła
Szafę niczym złota żyła,
Gdzie są w stosy ułożone
Zeszyty z dawna znaczone.
Z lat poprzednich to pamiątki,
Równe słupki niby grządki,
Piętno przedszkola historii,
Innych dzieci ślad euforii.
Z namaszczeniem ich dobyły,
W skupieniu je otworzyły,
Zagłębiły się w lekturze,
Zagubiły w ich strukturze.
„To nie dzieci, lecz geniusze,
Przyznać to niechętnie muszę,
Te tu szlaczki zapisały”.
Staś wytrzeszcza swoje gały:
„Gdzie nam do nich, ludzie drodzy?
To prawdziwi szlaczkolodzy!”,
Wszyscy szybko się zgodzili,
Te zeszyty otworzyli
I się wzięli za czytanie,
Starych mistrzów odkrywanie,
Robiąc przy tym gdzieś notatki
Ćwiczą wiedzy niedostatki,
Potem piszą, potem tworzą
Przykład, gdy już go przetworzą,
Zapisują wciąż od nowa.
(To zabawa jest morowa)
Zmienią kółko na kreseczkę,
Linii dodadzą poprzeczkę
I kiwają swymi łbami,
Chwaląc cichymi głosami:
„W twojej pracy widzę Basię,
Patrzcie ten to się tu zna się!
Tylko on, co zna klasykę
Pisze szlaczki jak muzykę!”.

Inni za to, w drugą stronę,
Szlaki wcześniej oznaczone
Mają w wielkiej swej pogardzie,
Tak jak plamy po musztardzie.
„One brzydzą, kolą w oczy”,
Wyje na nie Zbyś uroczy:
„Nowe nam obierać drogi,
Zamiast wracać w te dialogi,
Które dawno już minęły.
One świata nie pojęły,
My zrobimy to na nowo!
Chaotycznie, kolorowo!”.
A więc łamią wszystkie normy,
Hałas przy tym jest potworny,
Kiedy wrzeszczą chlapią tuszem,
Obnoszą się z animuszem,
Ignorują równe kratki
Ich twórczość to nie rabatki.
Im wyzywać, prowokować
Nie dadzą się ignorować,
Wykrzykują na około,
Że wymyślą nowe koło,
Co jest lepsze w kwadraturze…
Dałbyś wiarę, takiej bzdurze?

Są też tacy którym za nic
Przekraczanie wszelkich granic.
Wszystkich znają starych mistrzów
I nowych nonkonformistów.
Wszystkie nazwy, wszystkie style,
Co też piszą mądre grzdyle?
Nic! Niczego ci nie tworzą,
Tylko dalej się gdzieś srożą,
Oceniają, opisują,
Wszystkich wkoło denerwują.
Oni wolą tylko gadać,
Całą wiedzą mogą władać,
Ale swoje te bazgrołki
Schowali dawno pod stołki,
Gdzie bezpieczne od krytyki
Nie popadną w ocen wnyki.

Jest też grupa najmniej liczna,
Pisać! jedna ich wytyczna.
Oni na bok wszystkie swary
Ciepnęli jak brudne gary.
Nie chcą z nikim również gadać,
Oni piórem będą władać!
Kryjąc się gdzieś zgrabnie w cieniu,
Z zawziętością mały Gieniu
Skrobie, pisze, opisuje,
W tym skupieniu gila żuje.
Twarz rozjaśnia mu natchnienie,
Przed oczyma objawienie,
Nie oddycha nic, nie gada,
Kiedy wersy swe układa.
Wiekopomne tworzy dzieło,
Skąd mu się to wszystko wzięło?
Przecież nic jeszcze nie przeżył,
Tylko w co napisał wierzył.
Z nikim nawet nie rozmawiał,
Tylko szlaczkiem się zabawiał.
Nie dla niego aberracje,
Gdzie ma czerpać inspiracje?
Ci co w życiu idą z ciszą,
Ciekawego nic nie piszą

Było grup tych więcej znacznie,
Każda zwała się cudacznie.
Na zmianę się rozpadały,
Potem znowu się spajały,
Ale w innym to już składzie,
Z nowym hersztem na pokładzie.
Wiodły z sobą kłótnie, spory,
Do zabawy nikt nie skory,
Prawda szlaczków ich zmieniła,
Wypaczyła, spotworniła.
Zapomnieli o swym celu,
O początkach przyjacielu,
O tym, że to jest zabawa,
A nie życia warta sprawa,
O radości jaką czuli,
Nim się razem tam zaszczuli.

Na to wszystko weszła pani,
Ale dzieci jak ułani,
Pogrążeni w bitwy szale
Nie widziały jej tam wcale.
Ona za to wodzi wzrokiem,
Przyćmionym wódki urokiem,
I nie wierzy, że te czarty
Co prowadzą bój zażarty,
To te same małe dziatki,
Co ciekawe szlaczków gratki
Tak nie dawno zostawiła.
Pani cała się spłoniła
I upadła na kolana
Jak madonna nieskalana.
Uroniła łzę jedyną,
Potem wstała z kwaśną miną
I wymknęła się z powrotem,
Zamykając drzwi z łoskotem.
„To nie moja przecież wina,
Że tam taka jest zadyma.
Na siebie to sprowadziły,
W wredne czorty się zmieniły,
Niech kotłują się w tej biedzie,
Niby w beczce słone śledzie”.
Powiedziała i zniknęła,

Niechby ją cholera wzięła...

Saturday, May 21, 2016

Kryzys Twórczy

Kryzys trwa od dawna. Nie pamiętam już, jak długo nie jestem w stanie niczego napisać. Powoli zaczynam mieć dość pojedynków ze sobą, wojny z własną niemocą.
Odpalam papierosa. Głęboko zaciągam się wonnym, gryzącym dymem, wpatrując w uporczywie migającą pionową czarną kreskę w lewym górnym rogu wirtualnej kartki. Wydycham dym. Przekręcam głowę powoli, w lewo i w prawo, aż kości karku odpowiadają pyknięciem.
‑ No, dobra... - szepcę sam do siebie.
Układam dłonie na klawiaturze, kontynuując pojedynek na spojrzenia z monitorem. Patrzę na niego, a on zdaje się patrzeć na mnie. Przebieram palcami, ale nie wciskam żadnych klawiszy. Siedzę. Pozwalam, by myśli płynęły wolno. Nic. Pustka. Włączam przeglądarkę, sprawdzam kilka znajomych stron. Szukam inspiracji, relaksu, czegokolwiek, co pomoże mi zacząć.
Odpalam kolejnego papierosa. Za dużo palę. Minimalizuję przeglądarkę i wracam do pustej strony Worda. „Mgła spowiła wszystko”, zapisuję, po czym przyglądam się temu zdaniu przez dłuższy czas, jakby było w obcym języku.
‑ I co, kurwa, z tego, że spowiła wszystko? - pytam sam siebie.
Boże, ależ wkurwia mnie ta migająca kreska. Dzwoni telefon. Odbieram, nie patrząc nawet na wyświetlacz.
‑ Co? - pytam nieobecnym głosem.
‑ Pan auto sprzedaje? - odpowiada mi gruby głos po drugiej stronie.
‑ No.
‑ A coś więcej byś pan powiedział o tym aucie? - burczy mój rozmówca.
‑ Ma cztery kółka i silnik. Kierownica gratis.
‑ Co? - pyta zdziwiony baryton.
‑ Gówno - odpowiadam i rozłączam rozmowę.
‑ Co za pajac - dodaję na własny użytek, chociaż nie jestem pewny, czy mówię o sobie, czy o nim.
Patrzę znowu w ekran.
‑ O co mi chodziło z tą mgłą?
Sięgam po papierosa. Za dużo palę. Patrzę się na laptopa, niczym na śmiertelnego wroga. Nic. Kurwa, chociaż auto mogłem sprzedać, bo z pisania to chyba jednak nie wyżyję. Siedzę.
‑ Mgła spowiła wszystko... - mówię na głos, jakby mi to miało pomóc. – Tylko co, kurwa, z tego, że spowiła wszystko?! - krzyczę.
Trochę mi lepiej. Pokazuję monitorowi środkowy palec. Uśmiecham się pod nosem, zadowolony z siebie i zapalam papierosa. Czas mija nieubłaganie a na monitorze wciąż tylko jedno zdanie i ta zasrana migająca kreska. Tym razem to jej pokazuję środkowy palec. Nie poprawia mi to już jednak nastroju. Wręcz przeciwnie, trochę mi głupio. Dzwoni telefon.
‑ Co?
‑ Co słychać, synku? - Rozpoznaję głos mamy.
‑ Zależy, gdzie ucho przyłożysz...
‑ Do ciebie przykładam... - odpowiada, siląc się na wesoły ton głosu.
‑ To za blisko mnie stoisz.
‑ Synku...
‑ Co?
‑ Jadłeś coś dzisiaj?
‑ Mamo... - rzucam zirytowany.
‑ Jadłeś?
‑ No.
‑ A co?
Wytężam wszystkie siły, by nie powiedzieć „gówno” i się nie rozłączyć.
‑ Nie wiem, nie pamiętam.
‑ Jak to nie pamiętasz? - Mama, nie daje za wygraną.
‑ Mamo, zajęty jestem...
‑ A co robisz?
‑ Sram.
‑ Jesteś obrzydliwy. Na razie.
‑ Pa... - odpowiadam i się rozłączam.
Mam trochę wyrzutów sumienia, ale z doświadczenia wiem, że miną. Zapalam papierosa. Za dużo palę.
‑ O co mi, kurwa, chodziło z tą mgłą?
Sięgam do szuflady. Wyciągam butelkę taniej whisky i zeszyt z notatkami. Przewracam strony i popijam rudą berbeluchę, spoglądając co chwila na monitor.
‑ Mgła to tylko metafora... - szepcę i czuję, że za chwilę w mojej głowie dokona się przełom.
Dzwoni telefon.
‑ Co?!
‑ Witam pana. Dzwonię z organizacji walczącej z rakiem piersi, czy chciałby pan wspomóc nasze dążenia do...
‑ Droga pani! - przerywam jej. - Proszę nie zrozumieć mnie źle. Cel macie szczytny i jestem wielkim fanem cycków, ale sam jestem ze szczętem spłukany, więc nic wam nie dam.
‑ Gbur! - krzyczy piskliwie i się rozłącza.
‑ Dobrze... - mruczę, odpalając papierosa i pociągając łyk z butelki. - „Mgła spowiła wszystko”. Mgła jest metaforą... O co mi, kurwa, chodziło z tą jebaną mgłą?!
Mam dość. Wyłączam komputer. Wyłączam telefon. Gaszę papierosa i kładę się spać. Zapadam w głęboki, niespokojny sen.
Jestem w swoim samochodzie, siedzę na miejscu pasażera, a prowadzi jakiś łysiejący tłuścioch. Grubym basem zadaje mi durne pytania odnośnie auta:
‑ A przebieg jaki? Dwie stówy wyciągnie, nie? Wspomaganie jak? Ile pan możesz zejść z ceny? Łożyska tłumika w porządku?
Nie odpowiadam na żadne z nich, bo mam pełne usta jedzenia. Na tylnym siedzeniu jest moja mama. Trzyma na kolanach wielki piknikowy koszyk i wyciąga z niego coraz to inne przysmaki. Bułki, ciastka, placki, wątróbkę, całego pieczonego kurczaka. Wszystkie te specjały rzuca mi na kolana i krzyczy, żebym jadł. Więc jem.
Patrzę przez okno, a tam na niebie zamiast ptaków są piersi. Całe stada skrzydlatych cycków. Wirują wokół samochodu, głośno kracząc wronimi głosami: „Daj! Daj!”. Nagle wszystko spowiła mgła.
‑ O co, kurwa, chodzi z tą mgłą? - myślę i odpalam papierosa.
Budzę się w środku nocy zlany potem. Muszę przestać pić... albo pisać.

Sunday, May 15, 2016

Bokser

Bokser niezgrabnie przeszedł między linami ringu. Jego przeciwnik rozgrzewał się już w drugim narożniku. Przeskakując z jednej nogi na drugą, wyprowadzał błyskawiczne ciosy w powietrze. Deski zaskrzypiały, gdy Góra rozstawił szeroko nogi i przeciągnął całe dwa metry trzydzieści centymetrów swojego zwalistego cielska. Nie rozgrzewał się, nie musiał. Założył ręce na piersi i stał, nie patrząc na nic konkretnego. Myślami był daleko. Chociaż nie, myślami nie był nigdzie. Góra nie lubił myśleć. Właściwie nie wiedział, czy lubi, zdawał sobie jednak sprawę, że nie jest w tym dobry. Starał się więc nie myśleć, chyba że było to absolutnie konieczne.
Przeciwnik stojący naprzeciwko niego nie przestawał się ruszać. Był umięśniony jak kulturysta, w szczytowej formie. Prowokował gestami i słowami, nie przestając podskakiwać w miejscu. Góra wiedział, że w ten sposób próbuje sobie dodać animuszu. Nie obchodziło go to. Niewiele go obchodziło.
Stał i rozglądał się po starym magazynie, w którym urządzono walkę. Brudne, odrapane ściany, lepka podłoga i setka widzów z pragnieniem krwi wypisanym na twarzy. Przerażali go. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie chcą oglądać przemoc lub, co gorsza, w niej uczestniczyć. Nienawidził się bić. Nie dlatego, że się bał. Nie przeszkadzało mu, gdy ktoś go uderzał, ale nie mógł znieść poczucia, że zadaje komuś ból. Nie chciał nikogo krzywdzić. Była to jednak jedyna rzecz, w której był dobry, a każdy musi jeść.
Gong obwieścił początek walki. Przeciwnik doskoczył do niego w mgnieniu oka, nie był ułomkiem, ale przy olbrzymim pięściarzu wyglądał jak dziecko. Uderzył go w szczękę zdradliwym hakiem, głowa boksera podskoczyła nieznacznie, a jego nalane policzki zafalowały. Góra został zasypany gradem ciosów, nim nawet zdążył rozpleść ręce i unieść je do góry. Nie czuł bólu. Skupił się na skaczącym dookoła celu. Mierzył długo, za każdym razem nim wyrzucał leniwie pięść. Mniejszy z bokserów unikał ich z łatwością, odpłacając pięcioma za każdy jeden.
To nie była równa walka. Jeden z zawodników był mozolny i niezgrabny, nie ruszał się prawie wcale. Drugi - szybki i silny, świetny technicznie. Jednak żaden z nich nie zdobywał wyraźnej przewagi. Górze było żal tych chłopców, którzy stawali przeciw niemu w ringu. Godziny spędzone na siłowni, lata treningu w doskonaleniu techniki, całe włożone w to serce. To wszystko rozbijało się o niego jak fale o brzeg. On nie trenował, nie musiał. Nie przykładał się, nie zależało mu. Nie rozumiał, ani nawet nie lubił boksu. Umiał jednak uderzać jak nikt inny i to wystarczyło.
Miał kiedyś marzenia. Chciał mieć normalną pracę, żonę, dzieci i psa. Nie umiał jednak rozmawiać z kobietami. Dzieci bały się go, a praca, cóż... próbował. Zatrudniał się w fabrykach, hutach, magazynach i na budowach. Szedł wszędzie, gdzie szukano siłaczy takich jak on. Nie było rzeczy, której nie umiał podnieść. Dwunastogodzinne zmiany były dla niego rozgrzewką, ale prędzej czy później okazywało się jednak, że każda posada jest dla niego za trudna. Zapominał, co ma podnieść i gdzie z tym pójść. Nie znał się na niczym i nie umiał robić niczego, tylko podnosić i uderzać, a to nie wystarczało.
Kiedy zrozumiał, że ring jest jego przeznaczeniem, zaczął marzyć o wyrwaniu się z półświatka nielegalnych walk. O własnej szatni, czystym ringu i walkach, w których obowiązują zasady. Raz udało mu się stoczyć profesjonalną walkę. Stanął przed kamerami, w blasku reflektorów, na oczach tysięcy widzów. Przestraszył się. Bał się jak nigdy w życiu i spanikował. Zapomniał, by nie bić z całej siły. Pierwszym ciosem zakończył walkę, a razem z nią życie przeciwnika i swoją karierę. Nikt nie potrafił wyrządzić tyle zniszczeń jednym ciosem, co Góra. Był bokserem tak idealnym, że w ogóle się do tego nie nadawał. Tę walkę też już wygrał, zanim jeszcze wszedł na ring.
Dobiegał koniec rundy siódmej i jego przeciwnik opadał z sił. Przez sześć rund wracał do swojego narożnika, by przysiąść na chwilę, przepłukać usta i zwilżyć twarz. Patrzył stamtąd, jak gargantuiczny pięściarz stoi na ringu, w tym samym miejscu, w którym był, gdy walka została przerwana i czeka nieruchomo na jej wznowienie. Okładał go z całej siły, a on nic sobie z tego nie robił, tylko stał niewzruszony, jak góra. To sprawiało mu więcej cierpienia niż nieliczne ciosy, które się o niego otarły. Zimne kleszcze strachu wolno zaciskały się wokół jego trzewi.
W końcu Góra dostrzegł swoją szansę, na kilka sekund zanim zabrzmiał gong. Uderzył. Nie włożył w cios całej swojej siły, tylko tyle, ile było trzeba. Jego przeciwnik padł jak rażony gromem. Krew wolno sączyła się z jego ust, nosa i uszu. „Przepraszam”, wyszeptał olbrzym, mimo iż jego przeciwnik nie mógł już tego słyszeć. Góra być może był głupi, ale wiedział, że to słowo ma znaczenie tylko dla niego. Odwrócił się i zaczął schodzić z ringu, nim sędzia skończył odliczanie. Nie było sensu czekać, walka była skończona, a on chciał już być sam. Spieszył się więc, by odebrać swoje pieniądze. W końcu każdy musi jeść.

Friday, May 6, 2016

Książę i Kowal cz.2

Pierwszego dnia rano, zaraz po śniadaniu, uczeń ruszył do swych obowiązków. Nakarmił żywy inwentarz, sprzątnął stajnie i kurnik. Już miał zacząć nosić wodę, gdy na progu warsztatu dostrzegł grupkę klientów. Podszedł więc do nich, mając nadzieję, że szybko uda mu się z nimi porozmawiać i wrócić do zaplanowanej pracy. Gdy tylko dobił targu, pojawili się następni, a po nich kolejni. Nim skończył handel i przygotował warsztat, słońce rozpoczynało już swą podróż za horyzont. Ponownie więc nakarmił zwierzęta, przygotował własny posiłek, lecz gdy go już spożył, na dworze panowała ciemność.
Następnego dnia książę z determinacją ruszył do pracy, starając się skończyć wszystkie codzienne powinności tak szybko, jak to tylko możliwe. Gdy wreszcie był gotów rozpalić węgle, słońce chyliło się ku zachodowi. „Mam jeszcze trochę czasu, nim zapadnie ciemność” - pomyślał. „Zdążę chociaż zacząć”. Wtem jednak jego wzrok spoczął na stercie narzędzi przygotowanych do ostrzenia i szlifowania. Mimo iż wytężał umysł, nie był w stanie przypomnieć sobie, po które z nich jutro zgłoszą się ludzie. Odłożył więc krzesiwo i hubkę, do ręki wziął zestaw pilników i usiadł za swym stołem. Tej nocy uczeń długo pracował przy wątłym świetle dymiących kaganków, aż w końcu oczy rozbolały go tak bardzo, że nie był w stanie kontynuować. Poszedł do łóżka, nie martwiąc się nawet przygotowaniem strawy.
Tak mijały dni, a w końcu i tydzień. Odolan pracował ciężko, wstając przed brzaskiem i kładąc się późno po zmroku, jednak bez względu na to, jak bardzo się starał, nigdy nie miał wystarczająco czasu, by swoje postanowienie wprowadzić w czyn i stworzyć własne dzieła przed powrotem mistrza.
Książę stał przy studni, gdy usłyszał odległe terkotanie wozu, w myślach szybko policzył dni i ten był dziesiątym, od kiedy kowal wyruszył po rudę. „Jak to możliwe?” - pomyślał. „On mieszkał tu sam i był w stanie zrobić wszystko, co ja robiłem i jeszcze to, czego mnie nie udało się nawet zacząć. Jak mam rządzić królestwem, jeśli przerosło mnie prowadzenie wiejskiej kuźni?”.
Wóz wolno wtoczył się do obejścia w momencie, gdy książę wynurzył się z drzwi chałupy.
- Witaj, mistrzu – powiedział.
- Witaj, uczniu – odrzekł kowal, przyglądając mu się uważnie spod krzaczastych brwi. – Czy pod moją nieobecność miałeś jakieś kłopoty?
- Nie... - Złotowłosy zawahał się przez chwilę, po czym powtórzył już pewniej:
- Nie.
- To dobrze. Pomóż mi rozładować wóz.
- Ty idź i zjedz coś, mistrzu, zupa jest na ogniu. Ja zajmę się wozem.
Kowal nie odezwał się, tylko skinął głową, wciąż nie uwalniając młodzieńca spod czujnego spojrzenia. Potem ruszył wolno w stronę domostwa. Gdy ponownie z niego wyszedł, już najedzony, Odolan nadal krzątał się przy wozie, rozładowując ciężkie żelazo.
- Czy potrzebna ci pomoc? - zadudnił olbrzym.
- Nie. Odpocznij, ja zajmę się wszystkim - odkrzyknął uczeń, nawet nie patrząc w jego stronę.
Starzec stał tam jeszcze przez chwilę, obserwując go, nim skierował się do warsztatu. W środku kuźni zastał ład i porządek. Po chwili za jego plecami odezwał się głos.
- Przepraszam, mistrzu... - Kowal nadal stał bez ruchu. – Wiem, że poddawałeś mnie próbie i zawiodłem cię...
- Próbie? Zawiodłeś? Nic nie rozumiem... - odparł starzec, dalej stojąc tyłem do swego ucznia - Kuźnia nadal stoi, dom jest tam, gdzie go zostawiłem, zwierzęta mają się dobrze, a praca, jak widzę, wre. Nie mógłbym prosić o lepsze efekty, nawet gdyby faktycznie była to jakaś próba.
- Tak, mistrzu – odparł Odolan i poczuł, jak łzy zaczynają napływać mu do oczu.
- Teraz ty idź coś zjedz i połóż się dziś wcześniej. Jutro pokażę ci, jak kuje się stal.
- Jak to?! Dlaczego?! - Książę nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
- Przecież po to tu jesteś. – Olbrzym odwrócił się, udając zdziwienie.
- Tak. Ale...
- Dałeś z siebie tak wiele, jak mogłeś, nie prosząc o nic, co było ci zbędne...
- ...i otrzymałem więcej, niż oczekiwałem.
Starzec uśmiechnął się, kładąc swemu uczniowi rękę na ramieniu i bez słowa opuścił warsztat.
Następnego dnia, gdy młodzieniec wszedł do warsztatu, węgle jarzyły się już czerwienią, a spocony kowal dął w miechy. Tak rozpoczęła się najtrudniejsza część nauki. Trwała ona też najdłużej, lato ustąpiło miejsca jesieni, ta z kolei zniknęła pod białą pierzyną śniegu. Mimo, że zima na dobre zagościła na świecie, dym z komina w kowalskim warsztacie nigdy nie przestawał buchać. Uczeń i mistrz każdego dnia rozpalali piece, topili stal i tworzyli coraz to nowe narzędzia. Odolan wraz Sędzimirem konstruowali dłuta, młoty, siekiery i łopaty. Nim przeminęła wiosna i zaczęły się upały, książę potrafił pracować samodzielnie. Przyjmował od ludzi nowe zlecenia, tworzył nowe rzeczy, zupełnie bez udziału starego mistrza, który wolno usuwał się mu z drogi i służył swą radą jedynie tam, gdzie młodzieńcowi nie starczało wiedzy i doświadczenia. Nim liście pożółkły i posypały się z drzew, uczeń prawie dorównywał swym kunsztem mistrzowi.
Pewnego popołudnia, gdy pracy było już mniej, a klienci coraz rzadziej odwiedzali kuźnię, młodzieniec wykuł miecz. Mimo, że był on surowy, jeszcze nieoszlifowany i nieposiadający rękojeści, Odolan był z niego bardzo dumny. W jego głowie zaczęły rodzić się myśli o powrocie w rodzinne strony, do zamku jego ojca. Ukrył broń pod stertą stali i przez następny tydzień pracował nad nią w tajemnicy, poświęcając temu każdą wolną chwilę. Gdy miecz był już gotowy, błyszczący i naostrzony, z rękojeścią owiniętą skórą, zdecydował się, by pokazać go swemu mistrzowi. Wręczył mu swe dzieło bez słowa na wyciągniętych ramionach, niczym największy skarb. Twarz Sędzimira nachmurzyła się na ten widok, nie wyrzekł on jednak ani słowa. Wziął miecz wielką dłonią i przyjrzał mu się uważnie. Zważył go w ręku, opuszkiem kciuka sprawdził ostrość, spojrzał krytycznie wzdłuż klingi i mruknął cicho do siebie. Następnie podniósł oręż i z całej siły uderzył nim o stojące nieopodal kowadło. Miecz zadźwięczał przenikliwie i rozprysnął na kawałki, jakby był zrobiony ze szkła.
- Co żeś uczynił?! - krzyknął młody rzemieślnik, czując, jak wraz z mieczem pęka mu serce.
- To nie był dobry miecz - odparł kowal spokojnie, odrzucając samą rękojeść na stos złomu. – Następnym razem bardziej się postaraj.
- To wszystko?! Zniszczyłeś moją ciężką pracę i to wszystko, co masz mi do powiedzenia?! - Odolan stracił resztki panowania nad sobą i krzyczał najgłośniej jak umiał.
- Nie zniszczyłem twojej pracy. Nie wykonałeś jej na tyle dobrze, by mogła spełnić swoje zadanie, więc jesteś jedynym, który ponosi odpowiedzialność za los, jaki ją spotkał – tłumaczył spokojnie.
- Więc pokaż mi, jak mam to zrobić! Naucz mnie, tak, jak uczyłeś wcześniej!
- Nigdy nie pokażę ci, jak stworzyć narzędzie śmierci - odparł olbrzym na granicy słyszalności - Wyposażyłem cię już w umiejętności, których potrzebujesz, by samemu tego dokonać. Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to powiedzieć ci, gdy odniesiesz sukces.
Po tych słowach, jak gdyby nic się nie stało, wrócił do swych obowiązków. Od tamtego dnia książę poświęcał każdą wolną chwilę na tworzenie mieczy. Pora nie mogła być odpowiedniejsza, nastała bowiem zima i ruchu w kuźni nie było zbyt wiele. Mimo to Odolan nie raz zostawał w warsztacie do późnej nocy lub nie kładł się wcale, pracując przy nikłym blasku paleniska i świec. Jednak żaden z dziesiątków mieczy, jakie stworzył w tym okresie, nie przeszedł prób starego kowala. Wszystkie gięły się, pękały, szczerbiły lub doznawały innych jeszcze uszkodzeń.
Na drzewach zaczynały kwitnąć już kwiaty, gdy pewnego ranka po śniadaniu Sędzimir podał księciu prostą drewnianą wędkę.
- Dziś nie będziemy pracować. Pójdziemy na ryby – powiedział.
W pierwszej chwili uczeń chciał się sprzeciwić, jednak po chwili uzmysłowił sobie, że od kiedy rozpoczął naukę, lata wcześniej, nigdy nie miał wolnego dnia, nigdy nie zrobił nic dla własnej przyjemności. Jego cel tak bardzo nim owładnął, że zapomniał o całym świecie.
- Dobrze - odpowiedział więc krótko i szczerze się uśmiechnął.
Olbrzymi starzec i smukły młodzieniec stali nad brzegiem strumienia. W skupieniu trzymali wędki i obserwowali spławiki. Odolan rozkoszował się ciepłem słońca na twarzy i delikatną chłodną bryzą. Przede wszystkim jednak cieszył go brak zobowiązań i chwila odpoczynku, którego nie zaznał od tak dawna. Nagle na wierzch jego myśli wypłynęło wspomnienie, które zmąciło sielankę.
- Przepraszam cię, mistrzu... - powiedział, spuszczając wzrok.
- Za co tym razem, chłopcze? – mruknął kowal.
- Za to, że groziłem ci śmiercią. Tamtego dnia, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy.
- Nie zabiłbyś mnie – odparł olbrzym z rozbawieniem w głosie.
- Myślisz, że nie dałbym rady? - żachnął się książę.
- Nie. Ty po prostu nie chciałeś tego zrobić. Jednak gdybyś nie dobył miecza, straciłbyś uznanie swoich wojów.
- Wiedziałeś?!
- To powód, dla którego tu jesteś. Potrafisz działać wbrew własnej naturze, gdy wymaga tego wyższa potrzeba. Nie przepraszaj mnie więc, dzieciaku, bo od tego gadania ryby się płoszą.
- Dobra wymówka! - odparł ze śmiechem złotowłosy, patrząc na cztery piękne pstrągi, które sam złowił i pusty koszyk swojego mistrza.
Olbrzym nie odezwał się już jednak ani słowem. Spędzili nad strumieniem cały dzień. Gdy tarcza słońca dotknęła krawędzi widnokręgu, starzec wyciągnął wędkę z wody. Na końcu sznurka wisiały jedynie spławik i obciążnik. Na ten widok książę wybuchnął gromkim śmiechem.
- Nic dziwnego, że cały dzień niczego nie złapałeś! Zapomniałeś o haczyku!
- O niczym nie zapomniałem – odparł kowal, zbierając swe rzeczy. – To ty przyszedłeś tu po ryby. Ja je chciałem tylko łowić.
Cały czas, gdy podążali z powrotem do domu, a nawet później, gdy byli już po kolacji i udali się na spoczynek, Odolan słyszał w głowie echo słów swojego mistrza. Gdy obudził się rano, poszedł wprost do kuźni, nie zatrzymując się nawet, by zjeść śniadanie. Rozpalił węgle i zaczął kuć, przez cały dzień nie przerywał pracy ani na chwilę i nawet kolację Sędzimir musiał mu przynieść do warsztatu. Tak minęły dwa tygodnie, młodzieniec przestał się nawet odzywać, tak pochłonęła go praca. Każdą minutę swego czasu spędzał w warsztacie. Z jego ruchów jednak zniknęła porywczość, poruszał się metodycznie po kuźni, pracując wolno i dokładnie, każde jego działanie było precyzyjnie zaplanowane. Nieraz zatrzymywał się i trwał w bezruchu, patrząc długo na powstający miecz, by po chwili wykonać tylko kilka szlifów i znów skamienieć.
W końcu wręczył swe dzieło staremu mistrzowi. Ten obejrzał je dokładnie, zbadał pod każdym kątem, a następnie tak, jak zawsze, wziął potężny zamach i z całej siły uderzył nim o wielkie kowadło. Serce księcia zatrzymało się na krótki moment. Miecz odbił się od stalowego bloku i zaśpiewał czystą, przenikliwą pieśń, która rozniosła się po dolinie. Nie pękł jednak, nie zgiął się, ani nie skruszał, zamiast tego pozostawił na kowadle głęboką, prostą szramę. Dopiero na ten widok, uczeń znów zaczął oddychać.
Starzec jeszcze raz dokładnie zbadał miecz i podał go z powrotem Odolanowi, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Od dziś nie musisz nazywać mnie już mistrzem. Nie ustępujesz mi bowiem pod żadnym względem.
Gdy tego wieczora spożywali posiłek, to Sędzimir dla odmiany przerwał ciszę.
- Kiedy wyjeżdżasz? - zapytał wprost.
- Niedługo. Jak tylko odpowiesz na moje pytanie.
- Zadaj je więc. - Sędzimir odłożył łyżkę i utkwił wzrok w Odolanie.
- Dlaczego przestałeś kuć broń? - Książę wreszcie wypowiedział to, o czym myślał od pierwszego dnia swego terminu.
Starzec wahał się długą chwilę, przewiercając go wzrokiem.
- Zasłużyłeś, by to wiedzieć – odrzekł w końcu. – Gdy byłem młody, miałem usposobienie podobne do twojego. Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Chciałem działać, zmieniać, naprawiać. Od swego ojca nauczyłem się kowalskiego fachu. Jednak nie chciałem spędzić swego życia w kuźni. Wierzyłem, że mogę zrobić więcej. Pragnąłem zmienić świat. Gdy wybuchła wojna, wykułem miecz i ruszyłem za naszym władcą – twoim dziadem. Walczyłem, brałem udział w potyczkach, bitwach i pojedynkach, moje imię stało się znane wśród rycerzy i ludu stolicy. Wciąż jednak wybuchały nowe wojny, pojawiali się inni przeciwnicy. Morze krwi, które rozlałem, zdawało się nie mieć dna. Świat nie zmieniał się na lepsze i czułem się tak, jakby była to moja wina. Wmówiłem sobie, że zawiodłem. Długo myślałem nad innym sposobem, by osiągnąć swój cel.
Doszedłem do wniosku, że w pojedynkę nie mogę zmienić całego świata. Wykorzystałem więc umiejętności, których nauczył mnie ojciec, ulepszyłem jego technikę i zacząłem tworzyć narzędzia zagłady. Te same, których sława zwabiła cię tutaj. Siedziałem zamknięty w swej kuźni, produkując miecze topory i zbroje, modląc się co wieczór, by trafiły one w ręce kogoś zacniejszego ode mnie, kto wykorzysta je, by uczynić ludzkie życia lepszymi. Gdy w końcu zdecydowałem się opuścić swą samotnię, odkryłem, że moje twory zatopiły świat nie tylko we krwi, ale i cierpieniu, przemocy i rozpaczy. Wojny przetaczały się przez krainę jedna za drugą, ludzie mordowali, palili i grabili, a zwycięzcą zwykle był ten, kto potrafił wyposażyć swą armię w jak najwięcej z moich dzieł. Możni i władcy, którzy mieli ich używać, by sprowadzić ład i porządek, siedzieli zamknięci w swoich zamkach, podczas gdy cierpieli zwykli ludzie. Przysiągłem nigdy więcej nie stworzyć niczego, co służy do zabijania. Wróciłem do domu mego ojca, tego, w którym właśnie siedzisz. Pogodziłem się ze swym przeznaczeniem i stałem się tym, kim zawsze miałem być: wiejskim kowalem. Żałuję tylko, że lekcja, której udzieliło mi przeznaczenie, kosztowała życie tak wiele osób.
Odolan siedział na krześle wpatrzony w Sędzimira, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Próbował zrozumieć co przeszedł człowiek siedzący naprzeciw niego,wyobrazić sobie, jak wielki ciężar niesie on na swych barkach. Było to jednak więcej, niż potrafił naraz objąć umysłem.
- Dziękuję... - Było to jedyne, co udało mu się wykrztusić.
Dwóch kowali siedzących za wspólnym stołem nie odezwało się już więcej do siebie.
Gdy olbrzym wstał rano, Odolana już nie było, zniknęły też wszystkie jego rzeczy. Było tak, jakby młodzieniec nigdy nie mieszkał w jego domu. Z jednym wyjątkiem - nad kominkiem, na zaszczytnym miejscu, gdzie zawsze wisiał drewniany mieczyk, pamiątka po ojcu Sędzimira, teraz pyszniło się stalowe ostrze stworzone przez Odolana. Starzec zerwał je ze ściany i wybiegł przed chałupę, dzierżąc je w ręku. Rozglądał się przez chwilę szalonym wzrokiem, po czym wybuchnął śmiechem głośnym i głębokim, który jak grzmot toczył się przez dolinę, aż dotarł do uszu samotnego wędrowca, kilka kilometrów za wioską. Ten, gdy go usłyszał, uśmiechnął się szeroko i sięgnął pod połę wełnianego płaszcza, gdzie odszukał rękojeść drewnianego miecza – dziecięcej zabawki.
- Być może jednak uda ci się zmienić świat... - szepnął do siebie i ruszył dalej.