Saturday, April 30, 2016

Książe i Kowal cz.1

Gdy wojownicy wjeżdżali do wsi, drzwi zamykały się przy głównej ulicy, a okiennice zatrzaskiwały z łoskotem. Jechali szykiem na pysznych rumakach, odziani w mocne zbroje. Przewodził im młody rycerz o złotych włosach, kaskadą spływających na barki, okuty w zdobny pancerz.
- Panie! Pewny jesteś, że to tu, w tej zapyziałej norze...
- To tutaj - urwał krótko dyskusję Jasnowłosy.
Jedynym dźwiękiem w całej wsi było miarowe stukanie stali o stal i do jego źródła właśnie kierowała się kompania. Na końcu drogi, niedaleko poza wioską, stała skromna kuźnia i w odróżnieniu od wszystkich innych domostw i budowli, które mijali po drodze, jej drzwi stały otwarte na oścież. Zatrzymali się wprost na drodze. Przywódca drużyny rzucił wodze jednemu ze swych przybocznych i pewnym krokiem ruszył prosto w stronę wejścia.
Gdy już miał przekroczyć próg szerokich drzwi, z wnętrza wynurzył się kowal, zmuszając młodzieńca do wycofania się. Mężczyzna, mimo niemłodego już wieku, nadal był potężny i ogromnego wzrostu. Wielkie mięśnie błyszczały spocone spod podwiniętych rękawów. Ręce splótł na piersi, zaciskając dłonie w pięści wielkości bochnów chleba. Długa, posiwiała broda kontrastowała z gładko ogoloną głową.
- Czym mogę służyć wielmożnym? - rzemieślnik zadudnił głębokim basem.
- Ty jesteś Sędzimir Kowal? - spytał młodzieniec, zadzierając głowę, by spojrzeć olbrzymowi w oczy.
- Tak.
- Znakomicie. Ja i moi towarzysze chcielibyśmy obejrzeć twoje wyroby.
- Oczywiście. Zapraszam.
Przy kuźni znajdował się mały pawilon, do którego kowal poprowadził wojowników. Rozpostarł szeroką bramę stanowiącą fasadę budynku i oczom zebranych mężczyzn ukazały się najprzedniejsze wyroby, jakie kiedykolwiek widzieli. Na stołach i ścianach pyszniły się strugi, motyki, ciosła, piły, sterta podków, ośniki, a nawet pług żelazny, nigdzie jednak nie było tego, po co przybyli.
- Kpisz z nas sobie, Kowalu?! - zakrzyknął przywódca. – Gdzie miecze, topory i włócznie, gdzie ta cała broń, o której mówią rycerze w szerokim świecie, że świetniejsza jest nad każdą inną?! Gdzie arsenał, dla którego ja i moja kompania włóczyliśmy się po bagnach i lasach?!
- Nie wytwarzam już broni - odparł kowal spokojnie. – Jeden miecz mi został z bardzo dawnych czasów, jeżeli go chcesz, należy do ciebie, choć wątpię, byś umiał nim władać.
- Przynieś go więc! Zobaczmy to cudo!
Olbrzym skłonił się krótko, rozłożystą brodą dotykając piersi i wyszedł z pawilonu. Gdy powrócił, na wyciągniętych przed sobą wielkich dłoniach, niczym największy skarb, trzymał miecz nie dłuższy niż ludzkie przedramię, stary i wykonany w całości z drewna, ot zwykłą dziecięcą zabawkę. Rycerze po chwili zdumienia zaczęli śmiać się gromko, łapiąc się za brzuchy.
Złotowłosy zacisnął szczęki we wściekłym grymasie, a jego twarz nabrała koloru purpury. Błyskawicznym szarpnięciem wyrwał miecz, który wisiał mu u pasa i wymierzył jego ostry koniec prosto w gardło kowala.
- Czy wiesz, z kogo szydzisz? Jam jest książę Odolan! Życiem mi zapłacisz za tę zniewagę.
Olbrzym nawet nie mrugnął.
- Zabij mnie więc, jeśli taka jest twa książęca wola. Jeśli to jednak uczynisz, nigdy nie otrzymasz tego, po coś tu przybył.
- Więc masz jednak broń! Kłamałeś! - Książę wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu, ale nie opuścił ostrza.
- Nie. Ten drewniany mieczyk, który masz przed sobą, to pierwszy, jaki kiedykolwiek wykonałem wraz z moim tatką jeszcze. Zarazem jest on ostatnim, jaki w moim posiadaniu pozostał. Jest jednak inny sposób, byś dostał swój oręż.
- Mów więc!
- Dobrze, schowaj jednak najpierw, wasza miłość, ten nożyk, zanim komuś krzywda się stanie. Dość będziesz miał czasu, by go dobyć ponownie, jeśli moja propozycja ci się nie spodoba.
Książę wahał się przez chwilę, mierząc starca wzrokiem, nim opuścił miecz i wepchnął go z powrotem do pochwy.
- Mówcie, mistrzu, co macie mi do zaproponowania.
- Narzędzi wojny już nie tworzę i tworzyć już nigdy nie będę. Nie pytaj o powody, bo ich nie pojmiesz. Co mogę ci ofiarować, to wiedzę, jak je wyrabiać. Jeśli masz ku temu wolę, przyjmę cię na termin i nauczę wszystkiego, co umiem i kiedykolwiek umiałem. Tym sposobem otrzymasz całą broń, jaką tylko możesz sobie wymarzyć.
Rycerze wraz z księciem stali wpatrzeni w kowala szeroko rozwartymi oczami, a niektórzy nawet z opuszczonymi szczękami. W końcu przemówił rycerz stojący po prawicy Odolana.
- Stary rozum postradał. Kto słyszał, by księcia brać na termin? Przyślemy ci chłopaka do przyuczenia albo jeden z nas zostanie...
- Nie - przerwał mu olbrzym. - Ofertę swoją złożyłem. Przyjmijcie ją lub odjedźcie, mnie wszystko jedno.
- Przyjmuję - odezwał się książę, nim którykolwiek z jego przybocznych miał szansę.
- Doskonale. Zrozum jednak jedno, w mojej kuźni to ja ustalam prawo, a ty będziesz tylko zwykłym uczniem i nikim więcej. Zostaw swój oręż, zbroję i dumę wraz ze swymi rycerzami i odpraw ich czym prędzej, nie będą ci potrzebni. Gdy już się pożegnasz i będziesz gotowy, znajdziesz mnie w warsztacie.
To powiedziawszy, odwrócił się i miarowym krokiem wszedł z powrotem do budynku, skąd po chwili na podwórze zaczął dobiegać odgłos miarowych uderzeń i brzęczenia stali. Książę odpasał swój miecz i podał go wojownikowi stojącemu najbliżej niego.
- To nierozważne, mój panie...
- Przestań i pomyśl tylko jedną chwilę. Ten zdziwaczały starzec to najlepszy kowal, jaki kiedykolwiek żył, jakkolwiek nieprawdopodobne może się to teraz zdawać. Nikt nie zna jego sekretów, a i on, nawet pod groźbą śmierci, nie chce już wykuwać broni. Jeśli uda mi się posiąść jego kunszt, będę mógł wyposażyć całą armię w oręż, który nie ma sobie równego. Będę bowiem jedynym na świecie, który posiada klucz do tej tajemnicy.
Oczy rycerza otwarły się szeroko w zdumieniu, po czym wykonał on głęboki ukłon.
- Zaiste – rzekł – twój umysł ostrzejszy jest niż miecz. Dumny jestem, mogąc być członkiem twojej gwardii.

Odolan ściągnął z siebie resztę rynsztunku i oddał go towarzyszom. Po krótkim pożegnaniu dosiedli oni koni i ruszyli kłusem z powrotem drogą, którą przybyli, wzniecając za sobą kurzawę. Książę został na podwórzu zupełnie sam, obserwując ich, dopóki nie zniknęli za wzniesieniem. Gdy opadł kurz i przebrzmiał rumor, który spowodowali, obrócił się i raźno ruszył w stronę kuźni.
Przez następne tygodnie książę rozpalał węgle, czyścił narzędzia, nosił wodę i dął w miechy. Poza wydawaniem krótkich poleceń kowal nie odzywał się prawie wcale. Całe ich dnie wypełnione były ciężką pracą, a krótkie przerwy zdarzały się jedynie, gdy przybywali klienci. Mimo iż cierpliwość Odolana wystawiana była, z każdym dniem, na coraz cięższe próby, obiecał on sobie, że uczyni wszystko by osiągnąć swój cel.
Ludzie z wioski nie rozpoznali w nowym uczniu rzemieślnika dumnego woja, który niedawno konno przemierzał wioskę i przyjmowali go ciepło, wyrażając niejednokrotnie swoje zdumienie tym, że mistrz ni stąd, ni zowąd zdecydował się wreszcie przyjąć kogoś na termin. Przynajmniej kilka razy w tygodniu któraś z miejscowych kobiet przynosiła im kolację. Podczas jednej z wieczerzy Odolan przerwał ciszę.
- Twoje wyroby, mistrzu, są najprzedniejszego gatunku, liczysz sobie jednak za nie nie więcej niż zwykły wiejski kowal. - Olbrzym odłożył łyżkę i utkwił w nim wzrok.
- Jestem wiejskim kowalem, chłopcze.
- Ale nie zwykłym. Jesteś najlepszym ze wszystkich kowali, mógłbyś żądać za swoje wyroby po trzykroć więcej.
- Cha, cha, cha! - Głęboki śmiech potoczył się po izbie jak grzmot. - Kto by mi tyle za nie zapłacił? Biedni rolnicy? Nie, chłopcze. Proszę o tyle, ile jest mi niezbędne, daję tak wiele, jak tylko mogę i otrzymuję więcej, niż oczekuję. - To powiedziawszy, wrócił do jedzenia.
- A co takiego otrzymujesz?! Przecież nie złoto.
Starzec jednak nie odpowiedział, popatrzył tylko księciu prosto w oczy i unosząc wysoko pełną łyżkę, włożył ją do ust, po czym uśmiechnął się szeroko.
Mijały kolejny tygodnie, a za nimi miesiące. Odolan wciąż dął w miechy i nosił wodę. Odciski na jego rękach stwardniały i przestały pękać. Wyprawiał się teraz częściej do wioski i zżył się z mieszkającymi tam ludźmi. Słuchał ich historii o dobrym gospodarzu, u którego ma szczęście się uczyć, o wsi, o plonach, problemach i radościach. Nawet nie zauważył, gdy wiosna zmieniła się w lato, a to z kolei już ustępowało miejsca jesieni.
Gdy powrócił pewnego dnia do domu z zaopatrzeniem, ruszył prosto do warsztatu, gdzie pracował kowal. Stanął w progu i rzekł:
- Mistrzu. Minęło prawie pół roku, od kiedy porzuciłem swoją kompanię i obowiązki, by kształcić się w twym fachu, a do dziś jeszcze nie miałem w ręku kawałka stali! Nie nauczyłem się niczego!
- Od jutra będziesz szlifował i ostrzył.
- Tak po prostu? - spytał Odolan zaskoczony, gdyż nie spodziewał się, że jego interwencja naprawdę może coś zmienić w zamiarach jego mistrza.
- Tak po prostu - odparł olbrzym, nie przerywając pracy.
Następnego dnia książę zapoznał się z asortymentem pilników, kamieni i ostrzałek różnych kształtów i rozmiarów. Dowiedział się, że każda służy do czegoś innego, i że każdej używa się inaczej. Uczeń i mistrz spędzali ze sobą więcej czasu, rozmawiając i pracując ramię przy ramieniu. Dni stawały się krótsze, a noce dłuższe. Klientów było coraz mniej. Kowal nie rozpalał węgli tak często, jak w lecie, jednak nie brakowało kolejnych wyrobów, które należało wykończyć i pracy wciąż nie ubywało.
- Czy zaplanowałeś to, mistrzu? Zrobiłeś te wszystkie narzędzia na zapas, by teraz móc mi pokazać, jak się z nimi obchodzić i mieć czas ze mną ćwiczyć?
- Tak.
Odolan uśmiechnął się i nie odzywał więcej, wiedział, że starzec już i tak nic nie powie.
Śnieg na zewnątrz zaczął topnieć, ludzie znów zaczęli przybywać tłumnie z bliska i daleka po narzędzia i podkowy. Na stole kowalskiego ucznia zaczęły lądować stare piły, siekiery i noże wymagające naprawy i ponownego naostrzenia.
Stary mistrz znów codziennie rozpalał ogień w kuźni i musiał pozostawić swojego ucznia samemu sobie. Ludzie nauczyli się przychodzić prosto do Odolana ze wszystkimi pracami szlifierskimi, niejednokrotnie prosząc go również o większe naprawy albo próbując mu zlecić wytworzenie nowych narzędzi. Książę ze wstydem odmawiał im wtedy, tłumacząc, że jest tylko uczniem i sam nic nowego wytworzyć nie może. Narastało w nim poczucie niemocy, które jednego wieczoru wylało się z niego podczas sprzątania warsztatu.
- Mistrzu, ludzie proszą mnie o coraz więcej. Chcą, bym tworzył dla nich nowe narzędzia, nie znoszę, gdy muszę im ciągle odmawiać.
- Rób to, co możesz, rób to najlepiej, jak potrafisz i nie martw się resztą.
- Kiedy to nie wystarcza!
- Komu? - Starzec udał zdziwienie.
- Nikomu! - wykrzyknął uczeń.
- Mnie wystarcza. Nie słyszałem również, by ktokolwiek się na ciebie skarżył. Wygląda na to, że wszyscy są zadowoleni.
- Poza mną. - Złotowłosy spuścił wzrok i zacisnął pięści.
- Miałem nadzieję, że przemawia przez ciebie ambicja – powiedział kowal, odwracając się w kierunku drzwi – ale to tylko urażona duma. Szkoda.
To powiedziawszy, opuścił warsztat, zostawiając Odolana stojącego samotnie na środku, nadal zaciskającego pięści. Na zmianę wzbierał w nim gniew i smutek, było to największe upokorzenie, jakiego kiedykolwiek doświadczył. Z niemałym zaskoczeniem jednak odkrył, że to, co sprawia mu najwięcej bólu to myśl, że rozczarował swojego mistrza.
Następnego dnia o brzasku, gdy książę wyszedł przed dom, zastał starego kowala, zaprzęgającego konia do wozu.
- Muszę jechać po żelazo. Wrócę najdalej za dziesięć dni – oznajmił.
- Czy mogę jechać z tobą?
- Nie. Przypilnujesz kuźni – powiedział, wdrapując się na wóz.
- Ale co mam robić? Przecież nie wiem jeszcze wszystkiego! Nie jestem kowalem.
- Rób to, co możesz, rób to najlepiej, jak potrafisz i nie martw się resztą - rzucił olbrzym z uśmiechem, po czym cmoknął na chabetę i odjechał bez pożegnania.
Odolan został zupełnie sam. Po chwili strachu jednak ucieszył się z obrotu spraw. Postanowił, że nim kowal powróci, on samodzielnie pchnie naprzód swą naukę i zacznie wykuwać własne wyroby.

Friday, April 8, 2016

Ostatni Kowboje - Merle Haggard

Ku pamięci Merle'a Haggard'a jednego z ostatnich prawdziwych muzyków country...

Gdzie odeszli ci kowboje
którym świat padał do stóp?
Czy skończyli swoje boje?
Czy już każdy z nich to trup?

Gdzie podziały się ich konie?
Gdzie są strzelby, „sześciostrzały”?
Czy to już niebieskie błonie
azyl im na zawsze dały?

Kolejny stary kowboj do ziemi idzie dziś
W drewnianym jest już pudle i stanie nad nim krzyż
Zakopcie go głęboko, niech nie wie co i jak
Nie będzie musiał patrzeć, jak zdycha jego świat

Tylko paru jeszcze stoi
Starej daty buntowników
Ale czasów ich ostoi
nie ma, odeszła bez krzyków

Wiszą ciężkie od chylenia
Posiwiałe wilcze głowy*
Bratu szepcą: do widzenia
Udał się na wieczne łowy

Kolejny stary kowboj do ziemi idzie dziś
W drewnianym jest już pudle i stanie nad nim krzyż
Zakopcie go głęboko, niech nie wie co i jak
Nie będzie musiał patrzeć, jak zdycha jego świat

Szybki pieniądz, tanie życie
Taka była ich domena
Gdy nie wstaniesz znów o świcie
Poznasz, jaka jest ich cena

Gdy tych paru też odejdzie
Co w żałobie teraz trwają
Stara era z nimi przejdzie
Nowe takie już nie wstają

Kolejny stary kowboj do ziemi idzie dziś
W drewnianym jest już pudle i stanie nad nim krzyż
Zakopcie go głęboko, niech nie wie co i jak
Nie będzie musiał patrzeć, jak zdycha jego świat

*Wolf's head - banita, wyjęty z pod prawa

Friday, April 1, 2016

Most

Inicjacja - dzień, w którym z chłopca stajesz się mężczyzną. Wszyscy czekaliśmy na niego, rozgorączkowani. Chwaliliśmy się jeden przed drugim, jak przejdziemy przez „most” wyprostowani, bez strachu, z kamiennymi twarzami. Teraz patrzę na moich towarzyszy dziecinnych zabaw; ci, którzy stoją obok mnie, trzęsą się z przerażenia, niejednemu po policzkach płyną łzy. Pięciu moich przyjaciół, którzy jeszcze dziś rano śmiali się i krzyczeli, że mężczyznami są już dawno, leży zakrwawionych przy ognisku. Tylko jeden z nich jest przytomny, wodzi wokół tępym wzrokiem i chyba jeszcze nie dotarło do niego, co się stało. Krew można wyczyścić, rany się zagoją, a siniaki znikną, nic jednak nie zmyje hańby. Wszyscy, którzy leżą na granicy światła, wciąż są dziećmi i jeśli dożyją rana, pozostaną nimi przez co najmniej kolejny rok. Żaden z nich nie przeszedł przez „most”.
Ja jestem następny. Patrzę na długi szpaler wojowników dzierżących drewniane kije. Światło płomieni i cień nocy pląsają na ich twarzach w chaotycznym tańcu, zmieniając ludzkie oblicza w demoniczne maski. Boję się i moje stopy rwą się do ucieczki, to jednak oznaczałoby wygnanie. „Już lepsza jest śmierć.” - myślę i stawiam pierwszy, niepewny krok.
Muszę przejść między wojownikami, pod gradem ich ciosów, by stanąć oko w oko z ich przywódcą, następnie zawrócić i ponownie pokonać „most”, by zająć swe miejsce na jego końcu i, tym samym, wstąpić w ich poczet. Nie brzmi zbyt trudno, jednak żaden z tych, którzy próbowali tej nocy, nie doszedł nawet do połowy drogi, nie wspominając już o powrocie.
„Teraz lub nigdy!” - krzyczę w myślach i rzucam się naprzód. Pierwsze uderzenie odbiera mi oddech. Prę jednak dalej, ciosy sypią się ze wszystkich stron, jedne mocniejsze a inne słabsze, niemniej czuję je wszystkie. W szaleńczym biegu migają twarze moich oprawców: wykrzywione, roześmiane, spokojne. Dla nich to tylko gra, dla mnie całe życie.
Patrzę w przód i widzę tego smukłego o pięknej twarzy, który jest z nich najgorszy. Zapadł mi w pamięć przy próbach moich towarzyszy. Bije tak, jakby chciał zabić. Skupiam resztki sił i gnam wprost na niego. Chcę już go minąć. Uderza od dołu i moje kolano eksploduje bólem. Upadam i czuję kolejne jego ciosy na głowie i plecach. Słyszę jego obłąkańczy, rzężący śmiech. Nie mogę się poddać. Nie jemu. Zaczynam się czołgać. Brnę jak robak w gęstym błocie, w które coraz głębiej wbijają mnie kolejne uderzenia.
Nagle wszystko ustało. Cisza wydaje się wyć głośniej niż wcześniejszy ryk wojowników. „Czy straciłem przytomność?”- pytanie rozbłysło w mojej głowie tylko na chwilę. Wiem, że to nie może być prawda, moje ciało zbyt bardzo boli. „Więc przeszedłem.” - uświadamiam sobie. Z wielkim trudem podnoszę zapuchnięte powieki. Na widok tego, co mam przed oczami, bez wahania rzuciłbym się do ucieczki, gdybym tylko miał dość siły. Mężczyzna, który stoi nade mną, jest wielki jak góra. Jego obnażony tors i muskularne ramiona ozdabia mapa blizn. W ręku trzyma gruby kij. To dowódca.
Kuca i wpatruje się we mnie oczami, w których palą się płomienie. Blizna biegnąca od brody do czoła sprawia, że jego lewe oko, prawie pozbawione powieki, wydaje się wyskakiwać z czaszki. Szrama rozcina też usta, podwijając wargi i ukazując zęby w potwornym uśmiechu. Czuję w trzewiach zimny uścisk paniki, gdy wznosi uzbrojone ramię. Chcę odwrócić wzrok, ale nie potrafię. Cios spada prosto między oczy. Delikatnie, nie czyniąc mi żadnej krzywdy, kij dotyka mojej głowy. Czuję, że moje usta otwierają się w zdumieniu i chcę coś powiedzieć, ale nie umiem wydobyć żadnego dźwięku. Dowódca odrywa pałkę od mojej głowy i wyciąga ją na otwartej dłoni w moją stronę.
- Weź - mówi
- Po co? Nie dam rady im wszystkim – odpowiadam, a on wybucha śmiechem
- Nie. Ale każdy, którego pokonasz na swej drodze, to jeden cios, którego nie otrzymasz. Tylko tyle i aż tyle - Wyciągam rękę i łapię za broń - Dobry chłopiec. Idź i weź to, o czym wiesz, że ci się należy.
Wstaję. Przychodzi mi to łatwiej, niż przewidywałem. Zmęczenie odeszło. Ból, mimo że nadal istnieje, nie przeszkadza mi już. Patrzę w sprawiające wrażenie martwego oko dowódcy, okolone zgrubiałą tkanką blizny. Płomień, który buzował w nim wcześniej, zniknął i zamiast niego na szklistej powierzchni pojawia się moje odbicie. Odwracam się i odnajduję wzrokiem tego smukłego o pięknej twarzy. Stoi w środku kordonu, przebijając mnie głodnym wzrokiem. Wodzi językiem po zębach, obnażonych w zuchwałym uśmiechu, a jego ręka ślizga się po kosturze, wolno, w tę i z powrotem.
Nawet, jeżeli nie przejdę z powrotem przez „most”, to dziś w nocy stałem się mężczyzną i on za chwilę się o tym przekona.