Saturday, March 26, 2016

Dla M

Od autora: Przez długi czas, moja lepsza połówka (zapalona pani fotograf) narzekała, że musi napisać artystyczne oświadczenie, które mogła by umieścić na swojej stronie internetowej i wywieszać przy okazji wystaw. Lata mijały a oświadczenia nigdy nie napisała, więc gdy w tym roku nie miałem pomysłu na gwiazdkowy prezent pomyślałem, że zamiast kupować kolejny "kurzołap", napiszę to oświadczenie dla niej.
Kilka dni temu "M" zapytała mnie, czy już opublikowałem ten tekst w internecie. Odpowiedziałem, że nie gdyż był on prezentem i nie należy już do mnie. Zamyśliła się na chwilę i powiedziała mi, że powinienem go tutaj wrzucić... wraz z linkiem do jej strony oczywiście. Więc aby nie przeciągać....

****************************************************************

Co robię? Oddzielam osnowę rzeczywistości od materii wszechświata.
Dlaczego? Ponieważ zaczęła już obumierać, byłoby szkoda pozwolić jej się zmarnować, nie sądzisz? To mozolna praca, ale nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek mogła przestać ją wykonywać. Konserwacja świata, czasu, emocji, dzielenie się nimi z innymi ludźmi. Spędziłam tyle lat, doskonaląc swą technikę.
Tak, właśnie tego używam. Co w tym złego? To nie jest tylko aparat - to narzędzie, dzięki któremu moje rzemiosło jest możliwe, moje medium.
Zdjęcia: tak je nazywa większość ludzi, ale są one czymś znacznie donioślejszym. Słyszałeś kiedyś powiedzenie: „Zdjęcie jest warte tysiąc słów”? Czy poświęciłeś chwilę, by zastanowić się, co to tak naprawdę znaczy? Stań naprzeciw jednego z nich i spróbuj powiedzieć o nim tysiąc słów, to o wiele trudniejsze niż się spodziewasz. Jeśli jednak ci się powiedzie, zapytaj sam siebie: czy udało mi się uchwycić to zdjęcie w mych słowach? Czy brzmi ono równie pięknie, jak wygląda? Odpowiedz sobie po cichu, tak, byś tylko ty usłyszał. Nawet my, którzy bez reszty im się poświęcamy, nazywamy je „zdjęciami”, ale to tylko dlatego, że nie istnieje lepsze słowo na to, by opisać, czym są naprawdę.
Czym więc są? Bramami do innych światów: tych, które przeminęły lub dopiero powstaną bądź takich, które nie istniały nigdy. Zamknięte w granicach swych ram, nieskończone w wyobraźni. Potencjalne rzeczywistości, historie, uczucia, całe uniwersa rozbłyskające przed twoimi oczami. Są tym, czym chcesz, aby były i wszystkim, czego się nie spodziewasz. Ale żeby oszczędzić sobie odrobinę czasu, mówmy o nich dalej po prostu zdjęcia.
Tak, wiele osób robi zdjęcia, ale bardzo niewielu spośród nich to fotografowie. Wiele osób prowadzi samochody. Jedni biorą udział w wyścigach, inni jeżdżą olbrzymimi ciężarówkami po zdradzieckich górskich drogach, większość ma jednak problem z zaparkowaniem swojego fiacika. Większość ludzi na świecie potrafi pisać; czy wszyscy oni komponują wiersze? Ilu pisarzy tak naprawdę znasz? Zapewne posiadasz kamerę wideo, czy to czyni cię filmowcem? Nie, mój przyjacielu, aparat fotograficzny sprawia, że jesteś fotografem w takim samym stopniu, w jakim farby robią z ciebie malarza – to tylko narzędzia.
Jaka jest różnica między malarzami a fotografami? Oni opowiadają piękne kłamstwa, my prezentujemy rzeczywistość. Być może tylko małą jej część, w dodatku otwartą na interpretację, jednak nikt inny nie może oddać jej lepiej.
Zegarmistrz to, jak mi się wydaje, profesja najbardziej zbliżona do mojej. Nie bądź zaskoczony! On nie potrafi kontrolować czasu, nie jest w stanie ci go zabrać ani dać więcej. Jedyne co potrafi, to ofiarować ci sposób, by mierzyć jego bieg. Ja nie mogę dać ci świata, przywrócić przeszłości ani ujarzmić rzeczywistości, mogę jednak podarować ci ich odbicie.
Co oznaczają? Po tym wszystkim, co ci powiedziałam, nadal musisz mnie o to pytać? Gdybyś słuchał uważnie, zrozumiałbyś już, że to bez znaczenia. Ważnym jest, czym one są dla ciebie. Żadne z nich nie ma najmniejszej wartości bez kogoś, kto na nie spojrzy, doceni, zatraci się w królestwie moich zdjęć. Tak naprawdę, są one darem wspomnień i emocji, które nawet nie muszą być twoje, ale możesz sprawić, by się nimi stały. Chcę ci przez nie pokazać miejsca, których istnienia nie byłeś świadomy, ludzi, których nigdy nie spotkałeś i tych, których nie chcesz zapomnieć. W przeciwieństwie do zegarmistrza, potrafię pochwycić czas, jednak to, co z nim zrobisz, zależy jedynie od ciebie.

http://www.melissalpelczar.smugmug.com/
Można też szukać na facebooku : Of Spirit and Soul : Photographs by Melissa L Pelczar

Saturday, March 19, 2016

Bracia Wilcy 2

W jednym z niewielu budynków, ocalałych od pożaru wznieconego przez braci Wilków, kwaterowało obu książęcych doradców. Gotowali się oni właśnie do snu, osuszając trzeci z kolei gąsior miodu. Jeden z nich był starszy, lecz ciągle krzepki, mimo sporej tuszy. Jako młodzieniec był drużynnikiem, a potem przybocznym ojca obecnie panującego Księcia. Wszyscy na dworze znali go i poważali. Nikt nie przypominał sobie żadnej plotki czy blamażu z uczestnictwem starego Ściecha. Pozostawał w cieniu jak przystoi dobremu doradcy.
Drugi zaś, przebywał w otoczeniu Kniazia od zaledwie paru miesięcy. Był siostrzeńcem Ściecha i za jego wstawiennictwem otrzymał swoją pozycję. Starzy gadali, że wygląda kropka w kropkę jak jego wuj dwadzieścia lat wcześniej, tyle tylko, że z tyciem pospieszył się za bardzo. Obaj krewniacy bowiem mieli identyczną zwalistą posturę. Z charakteru za to Sędziwoj różnił się od Ściecha tak bardzo, jak to tylko możliwe; był on człowiekiem swarliwym, głośnym i zadufanym w sobie. Odebrał wykształcenie w Italii i Cesarstwie, podróżował daleko po zachodnim świecie, ludziska więc mówili, że właśnie tam musiał się swego chamstwa nabawić.
Czego nie można mu było zarzucić, to tego, że źle wykonywał powierzone mu zadania. Pokusić by się można było nawet o stwierdzenie, że był w swych obowiązkach nadgorliwy. Zawsze starał się sprawować pełną kontrolę nad sytuacją i otoczeniem, a sierdziło go wszystko, co wprowadzało chaos i zamieszanie w ład jego świata. Nie dziwnym jest więc, że rozmowę szybko sprowadził na temat Braci Wilków, których dopiero przy niedawnej kampanii miał okazję poznać po raz pierwszy.
- Co to są za ludzie, ci przeklęci Wilcy?! – warknął, wstając od stołu – Od kiedy się pojawili, nikt nie mówi o niczym innym! Gdzie się nie obrócisz, tam tylko Wilcy i Wilcy! - Sędziwoj nerwowo przemierzał wąską izbę w tę i z powrotem – Skąd oni się wzięli właściwie? Kim myślą, że są? Żeby tak zwracać się do Księcia? Do nas? Wuju!
- Znam ich ja już długo, a i ty ich jeszcze poznasz – powiedział Ściech powoli, znad glinianej czarki wypełnionej miodem – Przyzwyczaisz się.
- Co?! Co też wuj... Do takiego zachowania?! Na jakiej podstawie się ich w ogóle toleruje?
-Bo są równie przydatni, co denerwujący - zadudnił głośnym basem stary wojownik, opróżniając trzymane naczynie jednym haustem – Zważ, czego wczoraj dokonali. Samowtór wzięli gród. Nasze wojsko jedynie musiało doń wkroczyć. Całe wojsko! Gdyby nie oni, trzecia część tych chłopców, byłaby już w Nawii... niebie, rzec chciałem. Wilcy w trzy dni dokonali tego, w czym zawiodły trzy tygodnie oblężenia.
Sędziwoj siadł z powrotem na zydlu, wbił oczy w podłogę i długo nad czymś myślał, raz po raz pociągając drobne łyki z drewnianego kubka.
- To mnie właśnie martwi, wuju...
- Słucham? - Ściech parsknął śmiechem – Czym się tu martwić?
- Tym, że przeciw nam się zwrócą!
- Niemożliwe! - Siwy mężczyzna z lekceważeniem machnął ręką.
- A to dlaczego? Nic o nich nie wiemy.
- Ty nie wiesz. Dalekoś był od Gniezna, całe życie. Ja poznałem ich już dwadzieścia lat temu z okładem.
- Co?! - Sędziwoj ponownie zerwał się z siedziska – Dlaczego nic nie wiem? Dlaczego nigdy nic nie mówiłeś? Czemu nikt mi nic nigdy nie powiedział?
- Bo o nich się nie mówi, gdy ich nie ma. Ludzie zawsze boją się, że następnym razem mogą nie wrócić.
- A wiadomo chociaż, skąd to mieliby nie wrócić?
- Wiadomo – westchnął Ściech, a jego twarz się nachmurzyła – Tyś się uczył w Cesarstwie i Italii od mistrzów, oni też na nauki jeżdżą.
Siostrzeniec parsknął śmiechem i rozlał resztę butelki do stojących przed nimi naczyń.
- Ciekawym wielce, czegoż to się więc uczą i gdzie.
Wuj duszkiem opróżnił swoją czarkę i z marsem na czole otarł gęsty wąs. Przez długą chwilę wpatrywał się w przestrzeń, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. Gdy wreszcie przemówił, jego dudniący bas brzmiał pusto.
- Wojny. U wikingów.

***

Wilcy w tym czasie spali, pogrążeni w malignie. Śnił im się obu ten sam sen, który powracał do nich niejednokrotnie. Tym razem jednak dzielili go również ze starym Ściechem.
Stary Kniaź opuścił dworzec wraz ze swoją drużyną. On i jego przyjaciele od miecza, topora i od miodu, znów wyrwali się w gęste knieje otaczające Gniezno. Tym razem na łowy. Od zjednoczenia plemion i przyjęcia nowej wiary nie było już tyle czasu, jak i okazji ku wojaczce co drzewiej. Gdy konno przemierzali bezdroża, Książę przyglądał się swym towarzyszom. Młode twarze mieszały się ze starymi. Gdy tak dłużej się przypatrywał, te stare i sterane wojną lica nabierały młodzieńczych rysów, odzyskiwały dawno utracony wigor i znowu jawiły mu się takimi, jakimi były przed laty, gdy wyruszali na wspólne kampanie. Było i na odwrót. Ci nowi, młodzi, niecierpliwi walki i sławy, jak młody Ściech, obiecujący szczeniak, syn Jaczewoja. Oni z kolei zaczęli się starzeć w przyspieszonym tempie, jakby oddawali starym wojom swą młodość. Jednak te oblicza zmieniły się dużo bardziej, zostając wizją tych, którzy odeszli, starych przyjaciół, członków dawnej drużyny, na zawsze pozostawionych na placu boju.
Książę potrząsnął głową, by odgonić urojenia, biorąc je za zły omen.
- Bór ochrzczony razem z ziemią, jednak licho nadal twardo go dzierży - mruknął pod nosem.
- Słucham panie? - Jego młody przyboczny był, jak zwykle, nadgorliwy.
- Nic, Ściechu – Książę uśmiechnął się i po ojcowsku położył mu rękę na ramieniu. - Starzy już tak mają, że czasem mówią do siebie.
- Ależ Panie...
- Cichaj, szczenię! – Książę warknął z udawaną złością, jednak jego oczy zdradzały dobry nastrój.
Przez chwilę jechali obok siebie w milczeniu. Z tyłu dobiegały ich głośne rozmowy i niewybredne żarty reszty drużyny.
- Czy mówiłem ci już kiedyś, jak twój zmarły ojciec... – Kniaź nagle urwał, widząc przednią straż stojącą w pewnej odległości, w kole i pokrzykującą głośno.
Machali rękami i włóczniami, wyraźnie zabawiając się kosztem jakiegoś osaczonego stworzenia.
- Lis czy ryś, jak Książę myśli? – zapytał Ściech podekscytowany i obaj przeszli w lekki kłus.
- Zbyt ostrożni jak na lisa, zbyt zuchwali jak na rysia.
- Wilk? - spróbował zgadnąć młodzieniec.
- Człowiek.
Ściech zmartwiał i popędził konia jeszcze bardziej. Czasem podczas łowów zdarzało się, że oszołomiona zwierzyna wpadała wprost w kleszcze nagonki. Myśliwcy z kolei otaczali je kołem i zabawiali się, nie pozwalając jej uciec i szturchając drzewcami długiej broni. Jeżeli zwierz był odpowiedni, jak odyniec czy piastun, po wstępnej fazie koło rozwierało się, by jeden z nich mógł wyjść naprzeciw rozwścieczonego zwierza i czymś na kształt pojedynku, dokończyć dzieła.
Młody woj słyszał wcześniej, że na wojnie również zdarzają się takie gry, z tą jednak różnicą, że tam ludzie grali rolę zwierzyny. Opowieściom tym jednak dotychczas nie chciał dać wiary. Gdy wreszcie dopadli „koła”, okazało się, że jest jeszcze gorzej niż Ściech myślał. W jego środku znajdowało się dwóch chłopców, może dziesięcioletnich. Przerażeni wtulali się w siebie i błyszczącymi od łez oczyma wodzili po otaczających ich mężczyznach.
- Co do...!? - Młody mężczyzna chciał krzyknąć, by ich odstąpili, ale ciężka dłoń władcy złapała go silnie za ramię.
- Zostaw – syknął, patrząc w stronę rozgrywającej się sceny.
- Ależ Książę! - Ściechowi głos uwiązł w gardle. Nie takiego znał Księcia i nie takiego go kochał – Przecież się nie godzi! To tylko przerażone dzieci!
Kniaź pytająco uniósł brew i błysnął zębami w drapieżnym grymasie, w dalszym ciągu nie patrząc nawet na swego rozmówcę.
- Przyjrzyj się.
- Nie! - krzyknął młodzieniec, bowiem był prawym człowiekiem. Rozumiał wojnę, ale nienawidził okrucieństwa. - To bestialstwo!
Książę obrócił się z szybkością węża i wyrżnął swego przybocznego tyłem dłoni w twarz aż ten, rażony, wygiął się w siodle. Nie chciał go skrzywdzić, a jedynie przywrócić do porządku. Złapał go za kark i skierował jego twarz na rozgrywającą się przed nimi scenę. Ściech patrzył tępo przed siebie. Widział chłopców w środku koła, obserwował, jak w ich stronę co chwilę lecą obuchy. Jeden z chłopaczków był wysoki, ze skołtunioną grzywą, postawny jak na swój wiek. Drugi trochę od niego mniejszy, z krzywo przyciętymi włosami. Migali mu tak na zmianę, to jeden, to drugi, w akompaniamencie nieznośnego klekotu drewna i buciorów.
-Patrz! - krzyknął Książę – Patrz i zobacz!
Patrzył więc, wzrokiem trafiając na twarz jednego z nich, nie odnalazł w niej jednak strachu. Malec szczerzył zęby, a z oczu miotał nienawistne pioruny. Objął wzrokiem całą postać chłopca, obleczonego w skóry i łachmany, dzierżącego krótki, okorowany kij, na który łapał spadające ciosy. Nagle na jego miejscu pojawił się ten większy z sękatym kosturem i tą samą nienawiścią w oczach. Próbował wywijać młynki swą bronią, by utrzymać dystans dzielący ich od napastników, brak mu było jednak dostatecznej wprawy. Zbierał ciosy, ale każdy tylko jakby dodawał mu sił.
Na początku Ściech myślał, że malcy przytulają się nawzajem, oni jednak opierali się o siebie siebie plecami, zmieniając co chwila pozycję w dziwacznym jakby-tańcu. Tym sposobem starali się bronić jeden drugiego, od czasu do czasu próbując nawet sami zadawać ciosy. Faktycznie płakali, jednak nie ze strachu, i młodemu przybocznemu przyszło do głowy, że łzy płyną z ich oczu na skutek bezsilności i upokorzenia. Chwilę później jednak, dostrzegł przyklejony do ich mokrych policzków świeży piach, zauważył, z jakim bólem przychodzi im mrugać. Winna była kurzawa wzniecona butami myśliwców. Im to nie przeszkadzało, jednak głowy chłopców znajdowały się znacznie niżej.
-Książę, oni... - wycedził w końcu.
-Wiem! Są wspaniali. Widzisz te oczy?!
Młodzieniec widział i zadrżał. Nie były to bowiem oczy dzieci. To nawet nie były ludzkie oczy, wyglądały jak pożyczone od dzikiego zwierzęcia.
-Widziałem już te oczy! - ciągnął podniecony Książę.
-Gdzie?
-Wśród wojów. Tych okrążonych, zepchniętych pod ścianę, którzy wiedzą już, że nie mają szansy unieść cało głowy, jednak postanawiają zabrać ze sobą do Nawii tylu wrogów, ile będą w stanie.
-Albo u wilków... - wyszeptał Ściech.
-Albo u wilków. - przytaknął z powagą władca.
-Musimy to przerwać!
-Jeszcze nie...
Koło zaczęło się rozszerzać, wojowie odstępowali. Każdy zrobił kilka kroków w tył tak, by między dwoma nie została przestrzeń większa niż półtorej włóczni. Do środka wstąpił starszy myśliwy, zakutany, mimo słonecznego dnia, w kilka warstw odzieży. W ręku dzierżył włócznię, a na jego twarzy widniał parszywy uśmiech. Ściech znał go i z całego serca nie znosił. We dworcu wołano go Zadra, ze względu na wybuchowy temperament, jednak jego ciężką rękę znały głównie kobiety, dzieci i psy. Wojowie z kolei słuchali jedynie przechwałek tego ciury, którym nie dawali wiele wiary. Żylasty mąż ścisnął mocniej włócznię i splunął, śmiejąc się skrzekliwie. Młody rycerz po raz kolejny próbował wyrwać się do przodu, by przyjść małym chłopcom w sukurs, jednak Kniaź złapał jego konia za uzdę.
-Jeszcze nie...
Zadra pochylił się do przodu i wyrzucił drzewce włóczni od dołu w zdradzieckim ataku, mniejszy z chłopców uskoczył jednak w porę. Myśliwy przeniósł ciężar ciała i wyprowadził pchnięcie tyłem broni w stronę drugiego z nich, który wciąż pozostawał w jego zasięgu. Rosły dzieciak zbił uderzenie i zamachnął się kosturem, zmuszając przeciwnika do zrobienia kroku w tył.
-Śmiały brzdąc – krzyknął Zadra i zarechotał.
Chłopcy stanęli bokiem jeden przy drugim, unosząc broń w jego kierunku, jednak dalej rozglądali się wokoło, spodziewając się ataku z każdej strony. Dalej ciężko mrugali, ocierając oczy nerwowymi ruchami dłoni. Włócznik ruszył, okrążając ich, co chwila markując ciosy, by ich rozdrażnić i uśpić ich czujność. Malcy reagowali instynktownie, próbując się zasłonić, co przysparzało radości ich oprawcy i sprawiało, że ten bawił się coraz lepiej.
-Co się boisz, smarku! - rechotał Zadra – Jeszcze zdążysz się bać.
Po chwili jednak, obaj przestali reagować na jego zaczepki i stali jak skamieniali, wodząc tylko oczami za swym przeciwnikiem. Ściech dostrzegł moment, w którym oczy chłopców się spotkały. Przyglądali się sobie przez chwilę, po czym ten smuklejszy skinął powoli głową, większy zaś uśmiechnął się. „Uśmiechnął!” - zawołał w myślach młody rycerz - „To nie są dzieci, tylko leśne mary!”. Zadra tupnął nogą i wyprowadził atak wprost w rozwianą grzywę, zanim jednak sięgnął celu, w twarz uderzył go, ciśnięty chwilę wcześniej w powietrze, okorowany kij. Mężczyzna zaklął szpetnie i przeniósł wzrok na drugiego malca, który odłączył się od swojego druha i teraz, bezbronny, zaczął uciekać, chcąc wyminąć bokiem starego ciurę.
-Ty psi synu! – ryknął Zadra, zwracając się w jego stronę.
Nim zdążył zrobić cokolwiek innego, sękaty kostur, ciśnięty jak oszczep, trafił go w policzek. Chłopiec po ataku nie marnował czasu, całym ciężarem ciała rzucił się na opuszczoną włócznię, obejmując ją rękami i nogami. Drugi z nich zawrócił i w dwóch susach dopadł Zadry od tyłu, gdy ten siłował się, próbując odzyskać swą broń. Ściech widział, jak dobywa zza pazuchy kamiennego noża. W pierwszym odruchu chciał krzyknąć i ostrzec drużynnika. Nie zdążył. Topornie ciosane ostrze zagłębiło się w plecach myśliwego, zaraz nad pasem, celnie sięgając nerki. Ciura zawył z bólu, puszczając włócznię, histerycznie starał się namacać ostrze tkwiące w jego ciele. Chłopak jednak wyrwał je odskakując do tyłu. Jego druh stał już na nogach, a w rękach trzymał zdobyczną broń, zakręcił nią krótko i z całej siły pchnął w odkrytą pierś przeciwnika. Żelazne ostrze prawie bez oporu przeszło przez warstwy materiału i zagłębiło się pod mostkiem. Gdy Zadra osuwał się na kolana, drugi z chłopaczków ponownie do niego doskoczył, po raz kolejny pchając nożem, tym razem w szyję, zaraz nad ramieniem. Jedną ręką przekręcił nóż w ranie, drugą zaś wyłuskał długi sztylet myśliwca zza jego pasa.
Nim wszyscy zgromadzeni pojęli, co się stało, chłopcy znów stali plecami do siebie w środku koła. Jeden z ociekającą krwią włócznią gotową do ataku, drugi z kamiennym nożem w jednej i myśliwskim kordem w drugiej ręce. Szczerzyli zęby, a z ich gardeł dobywał się głuchy warkot, jakby chcieli dać znać, że jeszcze nie mają dosyć.
Pierwszy z myśliwych zrobił krok do przodu, za nim kolejny i jeszcze jeden. Mimo, że Zadra nie był lubiany, to był członkiem drużyny i jego śmierć należało pomścić.
-Mir! - ryknął Kniaź na całe gardło – Poniechajcie ich!
-Książę, oni naszego ubili! - odkrzyknął jeden z myśliwców.
-A ty byś na ich miejscu się dał poszlachtować? Jak tak, to lepiej mi zamiast ciebie ich wziąć do drużyny! - na te słowa niektórzy pośród zgromadzonych zaśmiali się nieśmiało.
-Dobrze Kniaź prawi! - rozległ się zachrypły, lecz nadal mocny głos zza pleców władcy. - Kto do walki staje, ten sam z niej wyjdzie lub go wyniosą! Każde dziecko to wie! Zadra też to wiedział, mimo, że był głupcem jakich mało.
Te słowa padły z ust Gardomira, leciwego woja, który był dowódcą jeszcze za czasów ojca starego księcia i nadal służył jako doradca i setnik. Do tej pory jechał w ariergardzie i w ogólnym zamieszaniu, nikt nie spostrzegł, gdy zajął miejsce pośród spektatorów. Był to niski mężczyzna o posturze beczki i nogach wygiętych w krzywe pałąki od lat spędzonych na końskim grzbiecie. Jego siwoszara broda opadała zmierzwioną kaskadą, zasłaniając kompletnie pierś i spoczywając zatknięta za zdobny pas, przy ciężkim mieczu, z którym nigdy się nie rozstawał. Wodził po wojach bladoniebieskimi oczami, skrzącymi jak kawałki lodu spod krzaczastych brwi, czekając czy ktoś się odezwie.
-Ja mówię, że był to pojedynek i przebiegł uczciwie! Ciur stanął naprzeciw dwu, więc z dwoma chciał walczyć! Niczyja to wina, jedynie jego własna, że im nie podołał! Jak ty mówisz, Książę?
Starzec, nawykły do wydawania rozkazów, nie umiał już mówić inaczej jak krzycząc, nawet, gdy zwracał się do władcy. Tym razem skwitował swe słowa głośnym sapnięciem i utkwił wzrok w chłopcach, nadal gotowych do walki.
-I ja mówię tak samo, Gardomirze. - odezwał się Książę, zsiadając z konia – Młodzi zwyciężyli w równej walce.
-A kto myśli inaczej – ryknął brodacz – może mi o tym powiedzieć tu i teraz! Na ubitej ziemi!
Nikt się jednak nie odezwał, a nawet nie spojrzał w jego stronę, bowiem, mimo swego starczego wieku, nadal cieszył się on sławą strasznego przeciwnika i mocarnego woja.
Kniaź z kolei już zmierzał w stronę chłopców. Przeszedł przez kordon swych wojów i z pustymi rękami, wyciągniętymi przed siebie w geście pokoju, wolno szedł w środek "koła". Zatrzymał się kilka kroków od nich, poza zasięgiem włóczni. Dzieci łypały na niego groźnie, gdy stał z rękami wciąż wzniesionymi i przyglądał się im ciekawie. Wreszcie, pod długiej wymianie spojrzeń przyklęknął i odpiął od pasa spory skórzany bukłak, który rzucił w ich stronę. Ten ze zmierzwioną grzywą przyciągnął go nogą i kopnął w stronę towarzysza, który z kolei zatknął za pazuchę swój kamienny kozik i schylił się, by go podnieść, cały czas mając baczenie na wszystko wokoło. Wyciągnął zatyczkę zębami i dokładnie obwąchał zawartość, po czym upił mały łyk, który dłuższą chwilę trzymał w ustach, zanim przełknął. Następnie przyłożył naczynie do ust i wypił kilka dużych łyków, nim podał go drugiemu chłopcu, który przyssał się do niego od razu, łapczywie pijąc. Podawali sobie bukłak kilka razy, gdy jeden pił, drugi trzymał straż. Kniaź przyglądał im się nadal ze spokojem, ręce opuściwszy wzdłuż ciała. W pewnym momencie, gdy roślejszy z chłopców pił, drugi wytrącił mu naczynie z rąk, wypowiadając parę niezrozumiałych słów, po czym stracił równowagę i usiadł na ziemi. Jego druh otrzepał się jak zwierzę, mierząc wzrokiem raz kałużę rosnącą wokół bukłaka, raz uśmiechającego się do nich władcę. W końcu krzyknął i pochylony ruszył do ataku, zgubił jednak krok, zataczając się. Doświadczony wojownik bez trudu wydobył włócznię z jego dłoni i silnym pchnięciem usadził go na ziemi. Obaj malcy toczyli dookoła nieprzytomnym wzrokiem, bezradnie próbując się podnieść i opadając z powrotem na czworaka.
-Rozbroić ich – powiedział Książę z uśmiechem – Niech ich tylko żadna krzywda nie spotka.
Potem spokojnie ruszył z powrotem w kierunku swego konia. Młody Ściech czekał na niego z lejcami w dłoni.
-Panie – rzekł zdenerwowany – coś ty im dał?
-Miód sycony – odparł władca, szczerząc się szelmowsko – Łby i tak ich będą boleć od tych wszystkich razów, więc żadna dodatkowa szkoda im się nie stanie.
-Miód! Oczywiście - zachichotał przyboczny –A co będzie z nimi dalej?
-To dobre pytanie. Co zrobimy z tymi... - zamyślił się przez chwilę – jak żeś ich nazwał? Wilczkami?

***

Stary Ściech obudził się gwałtownie, noc trwała nadal i izba tonęła w nieprzeniknionych ciemnościach. Wstał z posłania i po omacku znalazł drogę do stołu. Uważając, by nie obudzić swego siostrzeńca, zabrał z ławy butelkę i wymknął się z izby na zewnątrz. Mróz owionął jego postać, wypędzając z głowy resztki snu. Książęcy doradca stał przez chwilę, patrząc na księżyc wystający nieśmiało zza gęstych chmur, nim zębami wyciągnął korek z gąsiorka i wypluł go na ziemię.
-Wasze zdrowie, Wilcy – powiedział cicho w stronę nieba – Wasze zdrowie.

Monday, March 14, 2016

Atlas - drabble

Dwóch uczonych jechało wozem po stromej, górskiej ścieżce. Mijając kolejne wzniesienie, na jednym ze szczytów dostrzegli mężczyznę stojącego z ramionami wzniesionymi wysoko nad głowę.
- Co robisz, człowieku? - zapytał uczony.
- Podtrzymuję niebo, by nie spadło nam wszystkim na głowy.
- Co za niedorzeczność. Niebo trzyma się samo.
- Potwierdzam - podchwycił jego kolega. - Jesteśmy ludźmi nauki i znamy się na tym. Opuść ręce i zmykaj do domu.
Mężczyzna zrobił, jak mu kazano. Któż kłóciłby się z parą filozofów?
- Bezmiar ludzkiej ignorancji jest doprawdy zdumiewający! - zagaił pierwszy.
- Dokładnie - odpowiedział drugi, podnosząc wzrok. - Powiedz mi jednak, czy widziałeś kiedyś tak duży, błękitny śnieg?
- Nigdy w lipcu.

Tuesday, March 1, 2016

Bracia Wilcy 1

Malownicza słowiańszczyzna przełomu dwu tysiącleci obrastała bujnie borem, gdzieniegdzie tylko znaczonym łąkami i polami. Te pierwsze znaki osiedlenia się ludzi okalały bogate, szerokie puszcze; niczym krajka lub haft ozdobny kaftan.
Dwory, dworki i domostwa zaznaczały wśród nich swą obecność. Ich właścicieli żyli z ziemi, wojny lub po trosze z obydwu. Szczodry, waleczny Książę, który na ów czas władał na tych ziemiach, dawał szerokie możliwości korzystania z obydwu tych źródeł. Biorąc udział w niezliczonych wojnach, potyczkach i wyprawach, po których najmężniejszym ze swych wojów chętnie nadawał surową, lecz urodzajną ziemię. Byli jednak wśród jego poddanych tacy, co rzadko zaglądali na własne ziemie, zostawiając je raczej pod opieką swej rodziny i służby. Wśród nich zdarzali się i tacy, którzy spokoju potrafili zaznać tylko w ogniu wojny.
Na jednym z pagórków pośrodku pól stał piękny dwór, do którego po bokach przylegały przynależne mu aż trzy wsie. Stał on pośrodku gęstych i niedostępnych lasów, wykarczowanych specjalnie dla niego. Na sztucznie stworzonej wielkiej łące stały również wsie; wszystko dookoła skąpane było w zielonym puchu okalających go borów. Jednak te piękne ziemie przez trzy ostatnie lata tylko raz widziały swoich prawowitych panów. Było to niedługo po wybudowaniu dworu w miejscu starej polanki węglarzy. Teraz jak okiem sięgnąć rozpościerały się tam pola i pasieki. Konie biegały wolno po łąkach i wolno również pasły się krowy. Puszcza wokoło dworu była tak głęboka, że zwierzęta i tak nie miały drogi ucieczki. Ze świata zewnętrznego do wiosek prowadziły jedynie dwa trakty. Tak właśnie w odosobnieniu i bez zewnętrznych ingerencji istniała ta oaza cywilizacji wśród niezbadanej puszczy.
W „Leżu” bo tak się ten dwór nazywał rządził Grododzierżca zwany z racji chuderlawej postury Chrustem i Klucznica. Poczciwi z nich byli ludzie i wierni. Frapował ich zatem los tych ludzi, których raz tylko mieli okazję widzieć w życiu, ale uznawali ich za swych panów. Nie raz już rozprawiali o właścicielach majątku, który już dawno uznali za swój dom i jak o własny się troszczyli.
Ze wszystkich mieszkańców którzy zamieszkiwali włości, tylko ta dwójka poznała braci, którzy pozwalali im tu mieszkać, i do których wszystko jak okiem sięgnąć należało. Niestety to krótkie spotkanie sprzed lat nie powiedziało wiele o szlachcicach, którzy za ogromne pieniądze wybudowali domostwo po to tylko, by je na pastwę zostawić. Im więcej o nich mówili, tym więcej myśleli. Na samym początku rozmowy te przydarzały się rzadko - ciche i krótkie, zazwyczaj rozgrywały się gdzieś w lesie, bądź za zamkniętymi drzwiami, żeby nikt ich nie usłyszał. Po latach jednak namnożyły się domysły i spekulacje. Rozprawy zdarzały się kilka razy w tygodniu, a ich bezowocność wzmagała frustrację, przez którą stawały się one coraz burzliwsze. Temat dla nich był na ów czas niezwykle poważny. Nie mieściło się bowiem w głowach współczesnych, jak może istnieć dwór bez pana, bądź jego żony, czy innej rodziny zastępującej go podczas nieobecności w obowiązkach gospodarza.
- Żyć się tak ni da! Ja musza wiedzieć komu służa, za czem tu wyglądam, komu gęsi pasam - niespodziewanie zawyła w niebo Klucznica - Przeca my tu sami jak ten palec na odludziu skończonym. Toż tu nawet dziad tylko z rzadka się trafi.
- Cichaj durna – mruknął Chrust, stary i żylasty chłop. Długie wąsy zasłaniające usta uniosły się trochę w górę razem z krzaczastymi brwiami, nadając jego twarzy wygląd starej rozeźlonej pustułki.
- Sam żeś durny Stary! – Klucznica wycierając ręce w fartuch, który opinał gruby brzuch, naciągnęła na czoło czepek i nadęła rumianą, okrągłą twarz. Posłała groźne spojrzenie świńskich oczek Chrustowi i kijkowi, który ten właśnie strugał. – Ja musza wiedzieć, kto je mój pan, komu ja co dnia chałupa sprzątom!
- To idź i się ich pytaj, może ci echo w tej chałupie odpowie – wycharczał Chrust złośliwie i splunął, aż mu postawiło włosy i wąsy, tym razem zmieniając jego twarz w oblicze głodnego pasikonika.
- Żarty się cie imajo – Burknęła urażona Klucznica, a jej twarz (zwykle różowa) spurpurowiała i zastygła w wyrazie świętego oburzenia.
Nóż znowu zaczął chrobotać o drewno.
- Trupom Mania służym – szepnął Chrust. Każde z nich już wcześniej o tym myślało, ale jeszcze nigdy żadne nie odważyło się tych słów wypowiedzieć.
- Milek... Co też ty...?
- A to ja!- Chrust nastroszył wąsa, tym razem transformując swą twarz w coś pomiędzy szczurem a sępem – Jakby żywe były to by i zajechały. Musi, że oni już tam na drugiej stronie – znacząco wskazał nerwowym ruchem głowy niebo.
- Ależ Milek. Toć umyślnego by tu nom przysłali. Przeca to wielkie rycerze w drużynie jaśnie pana Kniazia.
- Tak? Kto ci to powiedział?! Oni może? – Chrust parsknął rozeźlony- Zbóje zwykłe to były, Mańka. Zbóje!
- Sam żeś je zbój, Miligor! Zbój i gałgan wszeteczny! – W oczach klucznicy zabłysły łzy gniewu i rozpaczy - Szlachetne woje z drużyny królewskiej, pany twoje, a ty tak o nich?
- Martwy zbój panem mi nie jest i nie będzie!
***
- Podpalaj, podpalaj, podpalaj! Na litość Boga w niebiesiech zaraz cię, Czcibor, ubiję!
- Trzym pysk, bracie! Hubka zamokła.
- Przecie nas zaraz znajdą...
- To będzie bitka - w ciemnościach twarz usmarowana dziegciem błysnęła bielą zębów.
- I tak będzie, a podpalić musimy – Czębor był już zrezygnowany. Trzy dni w ciągłym ukryciu w śniegu i mrozie potrafią złamać najtwardszych.
- Tam – głos brata wyrwał go z odrętwienia. Odwrócił się i zobaczył trzech strażników na patrolu. Trzymali pochodnie – Wiesz, co robić.
Czębor nagle spoważniał. Tylko lekko skinął głową i przygięty ruszył szybkim truchtem między chałupami. Już po krótkiej chwili wyskoczył zza węgła zaledwie kilka metrów przed zaskoczonym patrolem. Teraz, w świetle księżyca, który na chwilę wychynął zza ciężkich chmur i w roztańczonej poświacie płonących pochodni, mogli go nie tylko zobaczyć, ale dokładnie mu się przyjrzeć. Był wysoki. Co najmniej o głowę wyższy od najwyższego spośród strażników. Smukły jak strzała, w przemoczonej koszuli i grubym, dopasowanym skórzanym kaftanie. Na twarzy zdobnej misternie strzyżonym zarostem, spod ociekającej wodą misiurki, błysnął, pokonując wyraz zmęczenia szelmowski uśmiech. W ręku lśniła szeroka dalekowschodnia szabla.
- Panowie strażnicy, upraszam pomocy! Szukam drogi do najbliższej katowni. Wierzę, że mnie tam czekają. Jestem Czębor Wilk zwany Lisem!
Strażnicy wstrzymali oddech. Dzięki nagrodzie za tego człowieka żaden z nich nie musiałby już przepracować ani jednego dnia z reszty swego dostatniego życia. Bez namysłu pochylili włócznie, ustawiając się w trójkąt. W tym momencie świst rozdarł powietrze za nimi. Po nim nastąpiły trzy głuche trzaski. Lider oddziału, który stał na czele trójkąta, najpierw wolno spojrzał przez ramię, a potem się obrócił. Przez jedną straszną chwilę patrzył na olbrzyma-wilkołaka.
„Ponad pół łokcia większy od Lisa”, zdążył pomyśleć, zanim jego głowa została odcięta jednym ciosem Częborowej klingi - tak błyskawicznym, że nawet tego nie zauważył. Mrugnął tylko z niedowierzaniem, gdy drugi z Wilków przezywany Niedźwiedziem wyjął pochodnię z jego bezwładnej ręki. Dopiero sekundę później ciało upadło, a głowa oderwała się i potoczyła w dół błotnistą uliczką.
- Nieźle – pochwalił Czcibor.
- Nieźle?! – zawył Czębor – Głowa nie odpadła od ciała, póki się biedaczysko samo nie przewróciło!
- No wiem. Nieźle – Odparł ze zwykłym sobie spokojem Niedźwiedź.
- Nieźle... To był majstersztyk! Mistrzostwo! Kunszt nieludzki!
- Toć mówię: nieźle.
- Ty głupi, kwadratowy bloku starego nieruchawego mięcha! Ty byś nawet byka w kark nie trafił!
- Bo nie muszę, gdzie bym nie trafił, i tak bym zabił. Ty za to byś byczego karku nie przerąbał, choćbyś cały dzień tym swoim kozikiem machał.
- Mój sejmitar kozikiem nazywasz?!- Lis zadarł głowę z oburzenia – Ty łupieżu zawszony! Ja bym patykiem wołu ubił. Jakby był w pełnym pędzie, to bym mu ten patyk w oko wsadził i jeszcze uskoczyć zdążył!
- Przyjmuję. O beczkę piwa.
- Co?!
-Więc postanowione. – Niedźwiedź uśmiechnął się złośliwie półgębkiem – A teraz chodź. Przestaje padać. Spalimy sobie miasto, to się trochę uspokoisz.
***
-... ja ci mówia, że prawe to męże i zauszniki naszego księcia pana! – Mania wrzeszczała coraz głośniej.
- Takie z nich zauszniki jak z koziej dupy trąba!
Kłótnia trwała jeszcze długo, gdy kilkaset kilometrów dalej na zachód buchał w niebo dym palącego się miasta.
***
-No i masz swoją bitkę, psia twoja mać!
-Więc twoja też – Czcibor odepchnął tarczą dwóch napastników, po czym potężnym ciosem ciężkiego topora rozłupał jednemu z nich głowę w hełmie jak orzecha.
-A żeby cię tak... – sejmitar błysnął krótko i karmazynowa smuga krwi trysnęła z rozpłatanego gardła.
Bracia stali na schodach prowadzących na mury. Dzielnie odpierali ataki mnożących się coraz szybciej strażników i żołnierzy. Bardzo powoli parli tyłem do góry. Wkoło szalał pożar, zajmując budynek za budynkiem, ulicę po ulicy. Strażnicy skupili wszystkie wysiłki, by złapać winnych, mieszczanie, by gasić pożar a plebs, by panikować i jak najskuteczniej przeszkadzać wszystkim innym.
- Nadbiegają z góry! – krzyk osłaniającego tyły Lisa wyrwał drugiego wojownika z bojowego transu – Tylu już nie poradzimy. Musimy skakać!
- Tam będzie ze siedem metrów... – jęknął Niedźwiedź.
- Masz lepsze propozycje?!
- Na trzy? – zgrzytnął po chwili.
- Trzy!
Ostatnie okręgi, które miecze opisywały w powietrzu z przejmującym świstem, zamknęły się. Ostatnie krople tryskającej posoki zatrzymały się w przestrzeni. Bracia Wilcy z dzikim wrzaskiem przeskoczyli zwieńczenie obronnych murów i zniknęli w mroku. Po krótkiej chwili dał się tylko słyszeć odgłos ciała uderzającego o ziemię. Jednego ciała.
***
Czębor opadł miękko jak kot. Przeturlał się dwa razy i już stał z powrotem na nogach. Rozejrzał się dookoła i popatrzył w górę. Jeszcze nie podeszli do murów. Za bardzo się boją. Czasem bycie człowiekiem-legendą ma swoje dobre strony. Głównie wtedy, gdy akurat nikt nie próbuje odciąć ci głowy dla nagrody. Podszedł do Niedźwiedzia leżącego w błocie, rozchlapanym siłą upadku. Na jego usta wypełzł złośliwy uśmiech.
- Co się stało, braciszku? – zapytał z przesadnie udawaną troską, przeciągając samogłoski – Czy sobie aby dupy nie stłukłeś? Bo walnąłeś w ziemię jak, nie przymierzając, dzik w sosnę.
- Pies... cię... jebał... Czębor...
Lis uśmiechnął się jeszcze szerzej, a potem zerknął na mury. Pierwszy strach minął i żołnierze już tłoczyli się przy blankach, wyglądając za braćmi.
-Wstawaj, zanim te oszołomy wpadną na to, żeby połapać się za łuki! – powiedział już zupełnie poważnie – Czeka nas jeszcze przeprawa przez Odrę.
Czcibor zebrał się bardzo powoli. Obolały i umęczony ruszył razem z bratem w kierunku rzeki, lekko kulejąc.
***
-A nie słyszałaś, głupia krowo, co ten dziad, co tu był przed trzema miesiącami, gadał?
Wąsy i włosy Chrusta latały we wszystkie strony, tak krzyczał i machał głową, a jego skóra zaczynała już fioletowieć z gniewu. Całość przedstawiała niezbyt przyjemny obraz epileptycznej mątwy – Bracia Wilcy! Tak ich wołają! Dlatego gród swój „Leże” nazwali. Najemne zbóje, siepacze i rozbójniki! Gród ten cały krwią jest nasiąknięty, bo za krwawe pieniądze postawiony!
- A co dziad jeszcze godoł, zapomniałeś? – Mania uśmiechnęła się z wyższością – U kogo za siepaczy robio, to ty już niby nie słyszał?
***
Dwie postaci ociekające wodą wkroczyły do wojennego obozu, który wcześniej znajdował się u bram miasta. Teraz jednak, ze względu na buchający żar pożaru i sprawnie przeprowadzoną akcję wojskową przejęcia tego, co po pożarze jeszcze stało, ciury przesuwały namioty i dobytek do tyłu. Wojowie, którzy obecni w obozie wychodzili im mimowolnie na spotkanie ustawiając się w bezładny szpaler, który wiódł do największego z namiotów. Był on wielkości chaty, rozstawiony na planie okręgu i pyszniący się niebiesko-białymi pasami oraz proporcem z pawiem, powiewającym u szczytu środkowego masztu.
Szli tak wśród spojrzeń wojaków. Lis wyprężony jak struna, sprężystym i płynnym krokiem, z zawadiackim uśmiechem przyklejonym do twarzy. Niedźwiedź z kolei, lekko przygarbiony człapał jak zawsze, kolebiąc się na boki. Poły namiotu strzeliły w górę i ze środka wyszło im naprzeciw trzech mężczyzn. Pierwszy, w krótkiej kolczej koszulce i niebieskim płaszczu, z mieczem o złotej rękojeści u pasa, prawie biegł im na spotkanie. Dwaj pozostali, tęgiej postury i bogato odziani, również szli spiesznie, jednak bez entuzjazmu, co jakiś czas posyłając sobie wymowne spojrzenia i poprawiając złote pasy na pokaźnych brzuchach. Wojownik idący na ich czele wreszcie dopadł braci. Barczysty brodacz wzrostu Czębora objął ich obu szerokimi ramionami, a następnie przytulił i ucałował każdego z osobna.
-Zbóje! Przechery! Czarty z piekła rodem! Jak żeście tej sztuki dokonali?! Toć jak się tej misji podjęliście, pewnym był, że was więcej żywych nie ujrzę!
-Nieźle było, nie? - Niedźwiedź wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu.
-Nieźle?! - krzyknęli Czębor i Kniaź jednym głosem.
-Toż wyście sztuki niemożliwej dokonali - kontynuował przyjaciel braci.
-Toć mówię: nieźle - Czcibor położył ogromne łapy na ramionach towarzyszy – Co mi przypomina... Znajdzie się w obozie byk?
***
-No masz. Wyostrzyłem ci już nawet – Niedźwiedź podał bratu zastrugany z jednej strony kołek.
-To patyk miał być, a nie wykałaczka!- Czębor oglądał z każdej strony kijek krótszy niż łokieć – Idę, sam sobie odpowiedni znajdę.
-Byk zły, puszczą go zaraz, a tyłem bronić się nie łacno.
Lis zgrzytnął zębami.
-Czy wyście do reszty rozumy postradali?!- Kniaź wbiegł między nich, machając rękami- Nie pozwalam! Nie mam zamiaru tracić jednego z was przez głupi zakład!
-Nie zaraz taki głupi...-Spróbował Czcibor.
-Głupi i basta! Nie zezwalam! Co ja mówię? Zabraniam!
-Nie godzi się to, mości Książę - zgrzytnął Niedźwiedź- Byka nam ofiarowałeś, możemy z nim zrobić, co nam się podoba.
-Bo nie wiedziałem, co wy, gałgany, planujecie!
-To nieważne. Dałeś...- odezwał się Lis.
-Dziesięć wam jeszcze ofiaruję! To nie o byka przecież chodzi, a o życie jednego z moich wojów. Nawet takiego, co rozkazów nie chce słuchać.
-Żołd żeśmy odebrali za skończoną kampanię, nowego zaciągu jeszcze nie było. Żadni z nas Książęcy wojowie.
Książę poczerwieniał i z wściekłością zdarł z głowy swój hełm, by cisnąć go o kamienie pod swymi stopami.
-Więc won mi z obozu!
-Wojna skończona, więc i żaden to wojenny obóz - Czębor uśmiechnął się półgębkiem.
-Tylko tyle dla was warta nasza przyjaźń, bracia? - kniaź zniżył głos do szeptu.
-Nie z bratem teraz mówię, a z władyką, co na wolność swoich ziemian nastaje - Twarz Czcibora zyskała na ostrości rysów, a oczy utkwione w rozmówcy zaczęły się jarzyć dziwnym blaskiem.
-Zważ, do kogo mówisz! - z oburzeniem krzyknął jeden z nieodłącznych doradców Księcia – Bo cię pod sąd wezmę!
Na te słowa w Niedźwiedzia wstąpiła witalność, o którą nikt postronny nie posądziłby niezgrabnego olbrzyma. W mgnieniu oka zwarł (zwykle mozolne) cielsko i jednym susem doskoczył do grożącego mu możnego. Zgiął się w pół i zaryczał jak zwierzę, od którego wzięło się jego przezwisko. Grubas z wrażenia siadł tak jak stał, a z twarzy odeszła mu cała krew. Zanim straż dobyła mieczy, a Czcibor skończył to, co zaczął, Lis wpadł w sam środek zamieszania z szeroko rozpostartymi ramionami.
-Mir! -krzyknął i spojrzał bratu prosto w oczy- Wystarczy. Zakład trzeba rozstrzygnąć.
Niedźwiedź wyprostował się i opuścił wzniesione pięści. Kiedy, podążając z powrotem w stronę byka, mijali Kniazia, Czcibor spojrzał mu w oczy i powiedział cicho:
-Wystarczyło, byś nas poprosił.
***
Czębor na wpół schylał się, na wpół kucał. Lewą nogę wysunął daleko do tyłu, w prawej ręce ściskał zaostrzony kij, lewą dla równowagi wypuszczając w bok, na zmianę zaciskając pięść i rozkładając palce w wachlarz. Wzrok utkwił w oczach byka, jakby próbował go zahipnotyzować. Zwierzę wciąż było na postronkach, lecz pięciu trzymających je mężczyzn szybko opadało z sił. Był to wspaniały buchaj, same mięśnie i nawet grama tłuszczu. Zdrowy tak, że aż sierść na nim błyszczała. A jaka wola walki! Szarpał się na linach od dwudziestu minut i nawet się nie spienił. Podziw Lisa byłby jednak znacznie większy, gdyby nie stał dokładnie na wprost rozjuszonego byka.
- Wybrałem ci sztukę z największymi ślepiami, braciszku! - Ryknął Czcibor z boku i zaśmiał się gromko.
Czębor jednak już tego nie słyszał. Nie słyszał już bowiem niczego, istniał jedynie on i byk. Powoli kiwnął głową. Liny zostały puszczone. Wściekły buchaj rozpoczął szarżę, drąc darń kopytami i rzucając na boki masywnym łbem. Śmiałek naprzeciw niego stał w bezruchu jak posąg.
Dopiero w ostatniej chwili, gdy bestia opuściła głowę, mierząc rogami w stojącego mu na drodze człowieka, i gdy dzieliła ich już tylko długość kilku kroków Lis ruszył. Wszystko działo się zbyt szybko, by mogło to zarejestrować niewprawione oko. Bohater wyrzucił w przód lewe ramię, łapiąc byka za róg i w tym samym momencie mocno odbił się od ziemi. Gdy był już w powietrzu, z całej siły pchnął zastrugany kawałek drewna, przebił oko i zazgrzytał o kość. Obrócił się w zręcznym fikołku, znalazł się nad zwierzęciem z twarzą zwróconą ku niebu. Już puścił róg i miał lądować, ale zabrakło ćwierć uderzenia serca. Buchaj rażony bólem, wygiął swe ciało w paroksyzmie i wyrzucił w górę tylne kopyta, trafiając Lisa w sam środek pleców. Wojownik wyleciał kolejne dwa metry w powietrze i opadł z hukiem tuż obok miotającego się w spazmach, oszalałego z bólu byka.
- Czębor! - Niedźwiedź skoczył naprzód z tą samą witalności, z którą wcześniej dopadł książęcego doradcy.
Lis leżał na trawie zwinięty w kłębek, z rękami owiniętymi wokół głowy. Paraliżujący ból uniemożliwiał mu walkę i ucieczkę. Czcibor z dzikim zwierzęcym rykiem pędził w stronę bestii, za wszelką cenę starając się zwrócić na siebie jej uwagę.
Dopiero teraz do zgromadzonych zaczęło docierać, co się dzieje i niektórzy jęli chwytać za włócznie. Zwierzę w końcu dostrzegło Niedźwiedzia i zaszarżowało wprost na niego, brocząc krwią z wyłupionego oka. Nie mieli już do siebie daleko i żaden z nich nie zwalniał kroku, gdy nad publiką rozbrzmiał czyjś głos:
-On nie ma broni!
Zderzyli się. Buchaj już miał podnosić łeb i brać przeciwnika na rogi, ale długie ręce Czcibora zapewniły mu ułamek sekundy przewagi, której potrzebował. Z pełnego rozpędu i z ogromną mocą strzelił pięścią bestię między oczy. Mgnienie oka później odleciał na bok, odrzucony siłą rozpędu ogromnego stadnika. Tłum zamarł. Zwierzą przebiegło jeszcze może kilka metrów i runęło, ryjąc głową glebę. Na chwilę czas się zatrzymał. Wszyscy trzej leżeli nieruchomo na pobojowisku. Żaden ze świadków zdarzenia, którzy potem opowiadali tą historię po karczmach i dworach, nie umiał określić jak długo trwał ten moment ciszy. Dopiero donośny jęk Niedźwiedzia złamał zaklęcie, i przywrócił bieg czasu.
-Czębor... Czębor!
Mężczyzna podniósł się powoli i, zgięty wpół, z lewą ręką opasującą żebra i prawą zwisającą bezwładnie wzdłuż ciała, jął zataczać się w kierunku drugiego z Wilków. W końcu dotarł do niego i runął przy nim na kolana.
-Czębor...
-W porządku...- sapnął wolno, przewracając się na plecy – chyba...
Przez chwilę patrzyli się tylko na siebie, bez żadnego wyrazu na twarzach. W końcu Lis uśmiechnął się półgębkiem.
-Ale żeby zwykły byk... takie manto? Nam...?
Niedźwiedź parsknął śmiechem, ukazując zalane krwią zęby.
-Będziesz żył, zbóju. Będziesz żył...
-A ty?
-Co to w ogóle za pytanie? - Odparł Czcibor i stracił przytomność.