Tuesday, March 1, 2016

Bracia Wilcy 1

Malownicza słowiańszczyzna przełomu dwu tysiącleci obrastała bujnie borem, gdzieniegdzie tylko znaczonym łąkami i polami. Te pierwsze znaki osiedlenia się ludzi okalały bogate, szerokie puszcze; niczym krajka lub haft ozdobny kaftan.
Dwory, dworki i domostwa zaznaczały wśród nich swą obecność. Ich właścicieli żyli z ziemi, wojny lub po trosze z obydwu. Szczodry, waleczny Książę, który na ów czas władał na tych ziemiach, dawał szerokie możliwości korzystania z obydwu tych źródeł. Biorąc udział w niezliczonych wojnach, potyczkach i wyprawach, po których najmężniejszym ze swych wojów chętnie nadawał surową, lecz urodzajną ziemię. Byli jednak wśród jego poddanych tacy, co rzadko zaglądali na własne ziemie, zostawiając je raczej pod opieką swej rodziny i służby. Wśród nich zdarzali się i tacy, którzy spokoju potrafili zaznać tylko w ogniu wojny.
Na jednym z pagórków pośrodku pól stał piękny dwór, do którego po bokach przylegały przynależne mu aż trzy wsie. Stał on pośrodku gęstych i niedostępnych lasów, wykarczowanych specjalnie dla niego. Na sztucznie stworzonej wielkiej łące stały również wsie; wszystko dookoła skąpane było w zielonym puchu okalających go borów. Jednak te piękne ziemie przez trzy ostatnie lata tylko raz widziały swoich prawowitych panów. Było to niedługo po wybudowaniu dworu w miejscu starej polanki węglarzy. Teraz jak okiem sięgnąć rozpościerały się tam pola i pasieki. Konie biegały wolno po łąkach i wolno również pasły się krowy. Puszcza wokoło dworu była tak głęboka, że zwierzęta i tak nie miały drogi ucieczki. Ze świata zewnętrznego do wiosek prowadziły jedynie dwa trakty. Tak właśnie w odosobnieniu i bez zewnętrznych ingerencji istniała ta oaza cywilizacji wśród niezbadanej puszczy.
W „Leżu” bo tak się ten dwór nazywał rządził Grododzierżca zwany z racji chuderlawej postury Chrustem i Klucznica. Poczciwi z nich byli ludzie i wierni. Frapował ich zatem los tych ludzi, których raz tylko mieli okazję widzieć w życiu, ale uznawali ich za swych panów. Nie raz już rozprawiali o właścicielach majątku, który już dawno uznali za swój dom i jak o własny się troszczyli.
Ze wszystkich mieszkańców którzy zamieszkiwali włości, tylko ta dwójka poznała braci, którzy pozwalali im tu mieszkać, i do których wszystko jak okiem sięgnąć należało. Niestety to krótkie spotkanie sprzed lat nie powiedziało wiele o szlachcicach, którzy za ogromne pieniądze wybudowali domostwo po to tylko, by je na pastwę zostawić. Im więcej o nich mówili, tym więcej myśleli. Na samym początku rozmowy te przydarzały się rzadko - ciche i krótkie, zazwyczaj rozgrywały się gdzieś w lesie, bądź za zamkniętymi drzwiami, żeby nikt ich nie usłyszał. Po latach jednak namnożyły się domysły i spekulacje. Rozprawy zdarzały się kilka razy w tygodniu, a ich bezowocność wzmagała frustrację, przez którą stawały się one coraz burzliwsze. Temat dla nich był na ów czas niezwykle poważny. Nie mieściło się bowiem w głowach współczesnych, jak może istnieć dwór bez pana, bądź jego żony, czy innej rodziny zastępującej go podczas nieobecności w obowiązkach gospodarza.
- Żyć się tak ni da! Ja musza wiedzieć komu służa, za czem tu wyglądam, komu gęsi pasam - niespodziewanie zawyła w niebo Klucznica - Przeca my tu sami jak ten palec na odludziu skończonym. Toż tu nawet dziad tylko z rzadka się trafi.
- Cichaj durna – mruknął Chrust, stary i żylasty chłop. Długie wąsy zasłaniające usta uniosły się trochę w górę razem z krzaczastymi brwiami, nadając jego twarzy wygląd starej rozeźlonej pustułki.
- Sam żeś durny Stary! – Klucznica wycierając ręce w fartuch, który opinał gruby brzuch, naciągnęła na czoło czepek i nadęła rumianą, okrągłą twarz. Posłała groźne spojrzenie świńskich oczek Chrustowi i kijkowi, który ten właśnie strugał. – Ja musza wiedzieć, kto je mój pan, komu ja co dnia chałupa sprzątom!
- To idź i się ich pytaj, może ci echo w tej chałupie odpowie – wycharczał Chrust złośliwie i splunął, aż mu postawiło włosy i wąsy, tym razem zmieniając jego twarz w oblicze głodnego pasikonika.
- Żarty się cie imajo – Burknęła urażona Klucznica, a jej twarz (zwykle różowa) spurpurowiała i zastygła w wyrazie świętego oburzenia.
Nóż znowu zaczął chrobotać o drewno.
- Trupom Mania służym – szepnął Chrust. Każde z nich już wcześniej o tym myślało, ale jeszcze nigdy żadne nie odważyło się tych słów wypowiedzieć.
- Milek... Co też ty...?
- A to ja!- Chrust nastroszył wąsa, tym razem transformując swą twarz w coś pomiędzy szczurem a sępem – Jakby żywe były to by i zajechały. Musi, że oni już tam na drugiej stronie – znacząco wskazał nerwowym ruchem głowy niebo.
- Ależ Milek. Toć umyślnego by tu nom przysłali. Przeca to wielkie rycerze w drużynie jaśnie pana Kniazia.
- Tak? Kto ci to powiedział?! Oni może? – Chrust parsknął rozeźlony- Zbóje zwykłe to były, Mańka. Zbóje!
- Sam żeś je zbój, Miligor! Zbój i gałgan wszeteczny! – W oczach klucznicy zabłysły łzy gniewu i rozpaczy - Szlachetne woje z drużyny królewskiej, pany twoje, a ty tak o nich?
- Martwy zbój panem mi nie jest i nie będzie!
***
- Podpalaj, podpalaj, podpalaj! Na litość Boga w niebiesiech zaraz cię, Czcibor, ubiję!
- Trzym pysk, bracie! Hubka zamokła.
- Przecie nas zaraz znajdą...
- To będzie bitka - w ciemnościach twarz usmarowana dziegciem błysnęła bielą zębów.
- I tak będzie, a podpalić musimy – Czębor był już zrezygnowany. Trzy dni w ciągłym ukryciu w śniegu i mrozie potrafią złamać najtwardszych.
- Tam – głos brata wyrwał go z odrętwienia. Odwrócił się i zobaczył trzech strażników na patrolu. Trzymali pochodnie – Wiesz, co robić.
Czębor nagle spoważniał. Tylko lekko skinął głową i przygięty ruszył szybkim truchtem między chałupami. Już po krótkiej chwili wyskoczył zza węgła zaledwie kilka metrów przed zaskoczonym patrolem. Teraz, w świetle księżyca, który na chwilę wychynął zza ciężkich chmur i w roztańczonej poświacie płonących pochodni, mogli go nie tylko zobaczyć, ale dokładnie mu się przyjrzeć. Był wysoki. Co najmniej o głowę wyższy od najwyższego spośród strażników. Smukły jak strzała, w przemoczonej koszuli i grubym, dopasowanym skórzanym kaftanie. Na twarzy zdobnej misternie strzyżonym zarostem, spod ociekającej wodą misiurki, błysnął, pokonując wyraz zmęczenia szelmowski uśmiech. W ręku lśniła szeroka dalekowschodnia szabla.
- Panowie strażnicy, upraszam pomocy! Szukam drogi do najbliższej katowni. Wierzę, że mnie tam czekają. Jestem Czębor Wilk zwany Lisem!
Strażnicy wstrzymali oddech. Dzięki nagrodzie za tego człowieka żaden z nich nie musiałby już przepracować ani jednego dnia z reszty swego dostatniego życia. Bez namysłu pochylili włócznie, ustawiając się w trójkąt. W tym momencie świst rozdarł powietrze za nimi. Po nim nastąpiły trzy głuche trzaski. Lider oddziału, który stał na czele trójkąta, najpierw wolno spojrzał przez ramię, a potem się obrócił. Przez jedną straszną chwilę patrzył na olbrzyma-wilkołaka.
„Ponad pół łokcia większy od Lisa”, zdążył pomyśleć, zanim jego głowa została odcięta jednym ciosem Częborowej klingi - tak błyskawicznym, że nawet tego nie zauważył. Mrugnął tylko z niedowierzaniem, gdy drugi z Wilków przezywany Niedźwiedziem wyjął pochodnię z jego bezwładnej ręki. Dopiero sekundę później ciało upadło, a głowa oderwała się i potoczyła w dół błotnistą uliczką.
- Nieźle – pochwalił Czcibor.
- Nieźle?! – zawył Czębor – Głowa nie odpadła od ciała, póki się biedaczysko samo nie przewróciło!
- No wiem. Nieźle – Odparł ze zwykłym sobie spokojem Niedźwiedź.
- Nieźle... To był majstersztyk! Mistrzostwo! Kunszt nieludzki!
- Toć mówię: nieźle.
- Ty głupi, kwadratowy bloku starego nieruchawego mięcha! Ty byś nawet byka w kark nie trafił!
- Bo nie muszę, gdzie bym nie trafił, i tak bym zabił. Ty za to byś byczego karku nie przerąbał, choćbyś cały dzień tym swoim kozikiem machał.
- Mój sejmitar kozikiem nazywasz?!- Lis zadarł głowę z oburzenia – Ty łupieżu zawszony! Ja bym patykiem wołu ubił. Jakby był w pełnym pędzie, to bym mu ten patyk w oko wsadził i jeszcze uskoczyć zdążył!
- Przyjmuję. O beczkę piwa.
- Co?!
-Więc postanowione. – Niedźwiedź uśmiechnął się złośliwie półgębkiem – A teraz chodź. Przestaje padać. Spalimy sobie miasto, to się trochę uspokoisz.
***
-... ja ci mówia, że prawe to męże i zauszniki naszego księcia pana! – Mania wrzeszczała coraz głośniej.
- Takie z nich zauszniki jak z koziej dupy trąba!
Kłótnia trwała jeszcze długo, gdy kilkaset kilometrów dalej na zachód buchał w niebo dym palącego się miasta.
***
-No i masz swoją bitkę, psia twoja mać!
-Więc twoja też – Czcibor odepchnął tarczą dwóch napastników, po czym potężnym ciosem ciężkiego topora rozłupał jednemu z nich głowę w hełmie jak orzecha.
-A żeby cię tak... – sejmitar błysnął krótko i karmazynowa smuga krwi trysnęła z rozpłatanego gardła.
Bracia stali na schodach prowadzących na mury. Dzielnie odpierali ataki mnożących się coraz szybciej strażników i żołnierzy. Bardzo powoli parli tyłem do góry. Wkoło szalał pożar, zajmując budynek za budynkiem, ulicę po ulicy. Strażnicy skupili wszystkie wysiłki, by złapać winnych, mieszczanie, by gasić pożar a plebs, by panikować i jak najskuteczniej przeszkadzać wszystkim innym.
- Nadbiegają z góry! – krzyk osłaniającego tyły Lisa wyrwał drugiego wojownika z bojowego transu – Tylu już nie poradzimy. Musimy skakać!
- Tam będzie ze siedem metrów... – jęknął Niedźwiedź.
- Masz lepsze propozycje?!
- Na trzy? – zgrzytnął po chwili.
- Trzy!
Ostatnie okręgi, które miecze opisywały w powietrzu z przejmującym świstem, zamknęły się. Ostatnie krople tryskającej posoki zatrzymały się w przestrzeni. Bracia Wilcy z dzikim wrzaskiem przeskoczyli zwieńczenie obronnych murów i zniknęli w mroku. Po krótkiej chwili dał się tylko słyszeć odgłos ciała uderzającego o ziemię. Jednego ciała.
***
Czębor opadł miękko jak kot. Przeturlał się dwa razy i już stał z powrotem na nogach. Rozejrzał się dookoła i popatrzył w górę. Jeszcze nie podeszli do murów. Za bardzo się boją. Czasem bycie człowiekiem-legendą ma swoje dobre strony. Głównie wtedy, gdy akurat nikt nie próbuje odciąć ci głowy dla nagrody. Podszedł do Niedźwiedzia leżącego w błocie, rozchlapanym siłą upadku. Na jego usta wypełzł złośliwy uśmiech.
- Co się stało, braciszku? – zapytał z przesadnie udawaną troską, przeciągając samogłoski – Czy sobie aby dupy nie stłukłeś? Bo walnąłeś w ziemię jak, nie przymierzając, dzik w sosnę.
- Pies... cię... jebał... Czębor...
Lis uśmiechnął się jeszcze szerzej, a potem zerknął na mury. Pierwszy strach minął i żołnierze już tłoczyli się przy blankach, wyglądając za braćmi.
-Wstawaj, zanim te oszołomy wpadną na to, żeby połapać się za łuki! – powiedział już zupełnie poważnie – Czeka nas jeszcze przeprawa przez Odrę.
Czcibor zebrał się bardzo powoli. Obolały i umęczony ruszył razem z bratem w kierunku rzeki, lekko kulejąc.
***
-A nie słyszałaś, głupia krowo, co ten dziad, co tu był przed trzema miesiącami, gadał?
Wąsy i włosy Chrusta latały we wszystkie strony, tak krzyczał i machał głową, a jego skóra zaczynała już fioletowieć z gniewu. Całość przedstawiała niezbyt przyjemny obraz epileptycznej mątwy – Bracia Wilcy! Tak ich wołają! Dlatego gród swój „Leże” nazwali. Najemne zbóje, siepacze i rozbójniki! Gród ten cały krwią jest nasiąknięty, bo za krwawe pieniądze postawiony!
- A co dziad jeszcze godoł, zapomniałeś? – Mania uśmiechnęła się z wyższością – U kogo za siepaczy robio, to ty już niby nie słyszał?
***
Dwie postaci ociekające wodą wkroczyły do wojennego obozu, który wcześniej znajdował się u bram miasta. Teraz jednak, ze względu na buchający żar pożaru i sprawnie przeprowadzoną akcję wojskową przejęcia tego, co po pożarze jeszcze stało, ciury przesuwały namioty i dobytek do tyłu. Wojowie, którzy obecni w obozie wychodzili im mimowolnie na spotkanie ustawiając się w bezładny szpaler, który wiódł do największego z namiotów. Był on wielkości chaty, rozstawiony na planie okręgu i pyszniący się niebiesko-białymi pasami oraz proporcem z pawiem, powiewającym u szczytu środkowego masztu.
Szli tak wśród spojrzeń wojaków. Lis wyprężony jak struna, sprężystym i płynnym krokiem, z zawadiackim uśmiechem przyklejonym do twarzy. Niedźwiedź z kolei, lekko przygarbiony człapał jak zawsze, kolebiąc się na boki. Poły namiotu strzeliły w górę i ze środka wyszło im naprzeciw trzech mężczyzn. Pierwszy, w krótkiej kolczej koszulce i niebieskim płaszczu, z mieczem o złotej rękojeści u pasa, prawie biegł im na spotkanie. Dwaj pozostali, tęgiej postury i bogato odziani, również szli spiesznie, jednak bez entuzjazmu, co jakiś czas posyłając sobie wymowne spojrzenia i poprawiając złote pasy na pokaźnych brzuchach. Wojownik idący na ich czele wreszcie dopadł braci. Barczysty brodacz wzrostu Czębora objął ich obu szerokimi ramionami, a następnie przytulił i ucałował każdego z osobna.
-Zbóje! Przechery! Czarty z piekła rodem! Jak żeście tej sztuki dokonali?! Toć jak się tej misji podjęliście, pewnym był, że was więcej żywych nie ujrzę!
-Nieźle było, nie? - Niedźwiedź wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu.
-Nieźle?! - krzyknęli Czębor i Kniaź jednym głosem.
-Toż wyście sztuki niemożliwej dokonali - kontynuował przyjaciel braci.
-Toć mówię: nieźle - Czcibor położył ogromne łapy na ramionach towarzyszy – Co mi przypomina... Znajdzie się w obozie byk?
***
-No masz. Wyostrzyłem ci już nawet – Niedźwiedź podał bratu zastrugany z jednej strony kołek.
-To patyk miał być, a nie wykałaczka!- Czębor oglądał z każdej strony kijek krótszy niż łokieć – Idę, sam sobie odpowiedni znajdę.
-Byk zły, puszczą go zaraz, a tyłem bronić się nie łacno.
Lis zgrzytnął zębami.
-Czy wyście do reszty rozumy postradali?!- Kniaź wbiegł między nich, machając rękami- Nie pozwalam! Nie mam zamiaru tracić jednego z was przez głupi zakład!
-Nie zaraz taki głupi...-Spróbował Czcibor.
-Głupi i basta! Nie zezwalam! Co ja mówię? Zabraniam!
-Nie godzi się to, mości Książę - zgrzytnął Niedźwiedź- Byka nam ofiarowałeś, możemy z nim zrobić, co nam się podoba.
-Bo nie wiedziałem, co wy, gałgany, planujecie!
-To nieważne. Dałeś...- odezwał się Lis.
-Dziesięć wam jeszcze ofiaruję! To nie o byka przecież chodzi, a o życie jednego z moich wojów. Nawet takiego, co rozkazów nie chce słuchać.
-Żołd żeśmy odebrali za skończoną kampanię, nowego zaciągu jeszcze nie było. Żadni z nas Książęcy wojowie.
Książę poczerwieniał i z wściekłością zdarł z głowy swój hełm, by cisnąć go o kamienie pod swymi stopami.
-Więc won mi z obozu!
-Wojna skończona, więc i żaden to wojenny obóz - Czębor uśmiechnął się półgębkiem.
-Tylko tyle dla was warta nasza przyjaźń, bracia? - kniaź zniżył głos do szeptu.
-Nie z bratem teraz mówię, a z władyką, co na wolność swoich ziemian nastaje - Twarz Czcibora zyskała na ostrości rysów, a oczy utkwione w rozmówcy zaczęły się jarzyć dziwnym blaskiem.
-Zważ, do kogo mówisz! - z oburzeniem krzyknął jeden z nieodłącznych doradców Księcia – Bo cię pod sąd wezmę!
Na te słowa w Niedźwiedzia wstąpiła witalność, o którą nikt postronny nie posądziłby niezgrabnego olbrzyma. W mgnieniu oka zwarł (zwykle mozolne) cielsko i jednym susem doskoczył do grożącego mu możnego. Zgiął się w pół i zaryczał jak zwierzę, od którego wzięło się jego przezwisko. Grubas z wrażenia siadł tak jak stał, a z twarzy odeszła mu cała krew. Zanim straż dobyła mieczy, a Czcibor skończył to, co zaczął, Lis wpadł w sam środek zamieszania z szeroko rozpostartymi ramionami.
-Mir! -krzyknął i spojrzał bratu prosto w oczy- Wystarczy. Zakład trzeba rozstrzygnąć.
Niedźwiedź wyprostował się i opuścił wzniesione pięści. Kiedy, podążając z powrotem w stronę byka, mijali Kniazia, Czcibor spojrzał mu w oczy i powiedział cicho:
-Wystarczyło, byś nas poprosił.
***
Czębor na wpół schylał się, na wpół kucał. Lewą nogę wysunął daleko do tyłu, w prawej ręce ściskał zaostrzony kij, lewą dla równowagi wypuszczając w bok, na zmianę zaciskając pięść i rozkładając palce w wachlarz. Wzrok utkwił w oczach byka, jakby próbował go zahipnotyzować. Zwierzę wciąż było na postronkach, lecz pięciu trzymających je mężczyzn szybko opadało z sił. Był to wspaniały buchaj, same mięśnie i nawet grama tłuszczu. Zdrowy tak, że aż sierść na nim błyszczała. A jaka wola walki! Szarpał się na linach od dwudziestu minut i nawet się nie spienił. Podziw Lisa byłby jednak znacznie większy, gdyby nie stał dokładnie na wprost rozjuszonego byka.
- Wybrałem ci sztukę z największymi ślepiami, braciszku! - Ryknął Czcibor z boku i zaśmiał się gromko.
Czębor jednak już tego nie słyszał. Nie słyszał już bowiem niczego, istniał jedynie on i byk. Powoli kiwnął głową. Liny zostały puszczone. Wściekły buchaj rozpoczął szarżę, drąc darń kopytami i rzucając na boki masywnym łbem. Śmiałek naprzeciw niego stał w bezruchu jak posąg.
Dopiero w ostatniej chwili, gdy bestia opuściła głowę, mierząc rogami w stojącego mu na drodze człowieka, i gdy dzieliła ich już tylko długość kilku kroków Lis ruszył. Wszystko działo się zbyt szybko, by mogło to zarejestrować niewprawione oko. Bohater wyrzucił w przód lewe ramię, łapiąc byka za róg i w tym samym momencie mocno odbił się od ziemi. Gdy był już w powietrzu, z całej siły pchnął zastrugany kawałek drewna, przebił oko i zazgrzytał o kość. Obrócił się w zręcznym fikołku, znalazł się nad zwierzęciem z twarzą zwróconą ku niebu. Już puścił róg i miał lądować, ale zabrakło ćwierć uderzenia serca. Buchaj rażony bólem, wygiął swe ciało w paroksyzmie i wyrzucił w górę tylne kopyta, trafiając Lisa w sam środek pleców. Wojownik wyleciał kolejne dwa metry w powietrze i opadł z hukiem tuż obok miotającego się w spazmach, oszalałego z bólu byka.
- Czębor! - Niedźwiedź skoczył naprzód z tą samą witalności, z którą wcześniej dopadł książęcego doradcy.
Lis leżał na trawie zwinięty w kłębek, z rękami owiniętymi wokół głowy. Paraliżujący ból uniemożliwiał mu walkę i ucieczkę. Czcibor z dzikim zwierzęcym rykiem pędził w stronę bestii, za wszelką cenę starając się zwrócić na siebie jej uwagę.
Dopiero teraz do zgromadzonych zaczęło docierać, co się dzieje i niektórzy jęli chwytać za włócznie. Zwierzę w końcu dostrzegło Niedźwiedzia i zaszarżowało wprost na niego, brocząc krwią z wyłupionego oka. Nie mieli już do siebie daleko i żaden z nich nie zwalniał kroku, gdy nad publiką rozbrzmiał czyjś głos:
-On nie ma broni!
Zderzyli się. Buchaj już miał podnosić łeb i brać przeciwnika na rogi, ale długie ręce Czcibora zapewniły mu ułamek sekundy przewagi, której potrzebował. Z pełnego rozpędu i z ogromną mocą strzelił pięścią bestię między oczy. Mgnienie oka później odleciał na bok, odrzucony siłą rozpędu ogromnego stadnika. Tłum zamarł. Zwierzą przebiegło jeszcze może kilka metrów i runęło, ryjąc głową glebę. Na chwilę czas się zatrzymał. Wszyscy trzej leżeli nieruchomo na pobojowisku. Żaden ze świadków zdarzenia, którzy potem opowiadali tą historię po karczmach i dworach, nie umiał określić jak długo trwał ten moment ciszy. Dopiero donośny jęk Niedźwiedzia złamał zaklęcie, i przywrócił bieg czasu.
-Czębor... Czębor!
Mężczyzna podniósł się powoli i, zgięty wpół, z lewą ręką opasującą żebra i prawą zwisającą bezwładnie wzdłuż ciała, jął zataczać się w kierunku drugiego z Wilków. W końcu dotarł do niego i runął przy nim na kolana.
-Czębor...
-W porządku...- sapnął wolno, przewracając się na plecy – chyba...
Przez chwilę patrzyli się tylko na siebie, bez żadnego wyrazu na twarzach. W końcu Lis uśmiechnął się półgębkiem.
-Ale żeby zwykły byk... takie manto? Nam...?
Niedźwiedź parsknął śmiechem, ukazując zalane krwią zęby.
-Będziesz żył, zbóju. Będziesz żył...
-A ty?
-Co to w ogóle za pytanie? - Odparł Czcibor i stracił przytomność.

No comments:

Post a Comment