Saturday, February 27, 2016

Domowe Ognisko

Przez lata bardzo chciałam opowiedzieć komuś swoją historię. Jednak nigdy nie zdecydowałam się tego zrobić, w obawie, że nikt by w nią nie uwierzył. Jestem jednak w wieku, w którym nie muszę już przejmować się tym, co pomyślą o mnie inni. Chciałabym jednak, by przetrwała co najmniej tyle lat, ile chciałam ją opowiedzieć, zamiast zwyczajnie stopnieć w czyjejś pamięci. Postanowiłam więc ją spisać. Zanim ktoś ją odnajdzie i przeczyta, mnie i tak już nie będzie na tym świecie...
Swojego męża poznałam jeszcze w liceum w 1986 roku. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Przynajmniej nie dla mnie. W naszej szkole, podobne jak w innych, panowały podziały. Wszyscy uczniowie u nas dzielili się na dzieciaki z miasta i tych ze wsi. Ja byłam miastowa.
Urodziłam się w Nowym Yorku. Gdy miałam dwanaście lat przeprowadziliśmy się do Syracuse. Firma mojego taty otwierała tam filię.
Tom – mój przyszły mąż - pochodził z małej wioski. Mieszkał na farmie swoich dziadków i kiedy nie przebywał w szkole, zajmował się krowami i końmi – pracował w gospodarstwie.
Kiedy rozpoczęłam naukę w liceum, mieszkaliśmy na przedmieściach, w dużym pięknym domu. Tato świetnie zarabiał, mama na pełen etat zajmowała się mną i dwojgiem moich młodszych braci. Mimo, że byliśmy dobrze sytuowani, rodzice nie chcieli wysyłać nas do prywatnych szkół. Twierdzili, że nie uczą one życia, a to o wiele ważniejsze lekcje, niż te, których udziela się w klasie. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałam.
Przebywałam wyłącznie z dziećmi z miasta, mimo, że Syracuse, wydawało mi się w porównaniu z Nowym Yorkiem zapadłą dziurą. Stroniłam od „wieśniaków”, podobnie jak reszta moich kolegów i koleżanek. Byłam cheerleaderką, a mój ówczesny chłopak, Brian był miotaczem w szkolnej drużynie baseballa. Amerykański sen, amerykańskie marzenie...
Mój świat i przekonania zmienił się, gdy poznałam Toma. Był piękny, wiosenny dzień i postanowiłam wrócić ze szkoły okrężną drogą. Jechałam przez las, gdy zobaczyłam dym we wstecznym lusterku. Zajęło mi chwilę nim zrozumiałam, że wydobywa się on z mojego samochodu. Nie była to mała smużka, ale wielki dymny obłok. Spanikowałam, zjechałam z drogi, zgasiłam silnik i wybiegłam z pojazdu. Zatrzymałam się chyba jakieś sto metrów od niego i obróciłam myśląc, że zaraz wybuchnie, tak, jak na filmach.
Czekałam w napięciu, obgryzając paznokcie. Nic jednak się nie stało. Dym powoli rozszedł się pomiędzy drzewami, a mój samochód stał dalej przy drodze, wyglądając zupełnie normalnie i niewinnie. Rozglądałam się przez jakiś czas, szukając pomocy. Nie mogłam do nikogo zadzwonić, bo wtedy telefony komórkowe nie były jeszcze ogólnie dostępne. Wiedziałam, że ostatni dom minęłam około trzech mil wcześniej, ale nie miałam pojęcia, jak daleko w górę drogi znajduje się następny i naprawdę nie zamierzałam tam iść, żeby to sprawdzić. Liczyłam na to, że może ktoś będzie tędy przejeżdżał i zatrzyma się by, mi pomóc. Niestety, droga ta była mało uczęszczana i po około dwudziestu minutach postanowiłam spróbować ponownie odpalić samochód.
Gdy tylko przekręciłam kluczyk w stacyjce cały tył samochodu zniknął w słupie białego dymu. Szybko zgasiłam auto i ponownie uciekłam w miejsce, w którym stałam wcześniej, obgryzając paznokcie. Nie miałam pojęcia co dalej robić. Nie znałam tej okolicy, w dalszym ciągu drogą nie przejechał ani jeden samochód, robiło się późno i wiedziałam, że rodzice niedługo zaczną się o mnie martwić. Siedziałam w kucki na poboczu sto metrów od mojego auta, bezsilna i przestraszona, a łzy ciekły mi po policzkach. Nie wiem ile to trwało, z otępienia wyrwał mnie głośny warkot silnika. Zerwałam się na równe nogi i skoczyłam w stronę ulicy machając rękami jak wariatka. Z kierunku, z którego przyjechałam zbliżał się stary, obity i mocno pokiereszowany pickup na olbrzymich oponach. W normalnych warunkach pewnie naśmiewałabym się z takiego samochodu ale wtedy modliłam się, żeby się zatrzymał i poczułam niesamowitą ulgę, kiedy zaczął zwalniać. Gdy stanął obok mnie na poboczu, zobaczyłam, że kierowcą był chłopak mniej więcej w moim wieku.
- Hej, dziewczyno! Wszystko w porządku? - zapytał.
- Nie! Mój samochód strasznie dymi, chyba się pali... - pod wpływem ulgi spowodowanej tym, że był ze mną drugi człowiek zaczęłam paplać, co mi ślina na język przyniosła.
- Zaczekaj tutaj.
Chłopak wyszedł ze swojej półciężarówki i podszedł powoli do mojego samochodu. Obszedł go dookoła, zaglądając w różne zakamarki i co chwilę pociągając nosem, jakby węszył.
- Dym szedł spod maski? - krzyknął w moją stronę.
- Nie! Z tyłu!
Stałam dalej, jak słup soli i patrzyłam, jak mój wybawca wczołguje się powoli pod samochód. Po chwili pokazał się z powrotem.
- Kluczyki w środku?
- Tak.
- Mogę? - ręką wskazał na samochód, a ja energicznie pokiwałam głową.
Wsiadł do auta i po chwili odpalił silnik. Jak na zawołanie wydech zaczął wypluwać mleczne obłoki. Silnik zgasł, a chłopak wysiadł i otworzył maskę, chwilę coś pod nią majstrował, po czym zamknął ją z hukiem i podszedł z powrotem do mnie, wycierając ręce w wielką czerwoną chustkę.
- Mam dobrą i złą wiadomość. - powiedział poważnie – Dobra jest taka, że twoje auto na pewno się nie spali - odetchnęłam z ulgą - a zła, że strzeliła uszczelka pod głowicą. Tu i teraz nie dam rady tego naprawić. Ale mogę ci dać numer do znajomego mechanika, naprawi auto w parę dni. Powołaj się na mnie to nie powinien też wziąć za dużo. - Uśmiechnął się.
- Tak jasne...- odpowiedziałam otępiona natłokiem informacji - A ty jesteś...?
- Tom... Tom Sanders. Mamy razem matematykę i historię. Ty jesteś Lisa Charlston, zgadza się?
- Tak. To znaczy... no właśnie... - czułam się okropnie, że go nie poznałam - przepraszam, nadal jestem w szoku.
- Jasne. Zawieźć cię do domu?
- Mógłbyś? - ucieszyłam się.
- Nie. Zostawię cię samą w środku lasu. Pytałem tylko dla zgrywy. - Zmartwiałam, głupio myśląc, że mówi poważnie.
- Wskakuj do ciężarówki.- dorzucił po chwili przerwy, uśmiechając się szeroko.
Ruszyłam w stronę podwyższonego pickupa i gdy w końcu udało mi się wgramolić do środka i umościć na siedzeniu pasażera, zobaczyłam Toma przy moim samochodzie. Ściągnął koszulę, zostając tylko w białym podkoszulku, i zatrzasnął ją w drzwiach kierowcy tak, że wystawała na zewnątrz pojazdu.
- Ta koszula - odezwał się nim miałam szansę zapytać - jest po to, by nikt nie wezwał policji. Taki znak, że wrócimy po samochód.
- Aha.- wykrztusiłam, nie mogąc przestać się przyglądać jego umięśnionym ramionom i za długim czarnym włosom - Dziękuję - dodałam po chwili.- Naprawdę nie wiem, co bym zrobiła gdybyś się nie pojawił.
- Nie ma sprawy – uciął krótko, ale ciepło - Powiesz mi gdzie jedziemy?
- Ach tak... oczywiście... - podałam mu adres domu rodziców.
Droga do mojego domu zajęła pół godziny. Z początku niewiele mówiłam. Tom opowiadał o swoim pickupie, który stał przez pięć lat, z zatartym silnikiem w stodole sąsiada, zanim go od niego nie odkupił. Zapłacił za niego sto dolarów i sam go wyremontował używając części, które znalazł na złomowisku. Zaimponowało mi to. Chłopcy, których znałam mieli problem, by rozkręcić i skręcić z powrotem długopis, a on sam zbudował jeżdżący samochód. Opowiedział mi również o swoich planach na przyszłość, o studiach, klinice weterynaryjnej, którą kiedyś założy.
Zanim dojechaliśmy na miejsce, oboje śmialiśmy się i mówiliśmy jedno przez drugie. Zdążyłam zapomnieć o swoim koszmarnym dniu i o samochodzie. Było mi dobrze, pierwszy raz czułam się naprawdę sobą. Tom tak działał na wszystkich, sprawiał, że ludzie byli swobodni, nieskrępowani. Jego pogoda ducha udzielała się całemu otoczeniu.
Nie odprowadził mnie do drzwi, mówiąc, że wyglądałoby to, jakbyśmy wracali z randki, ale zaczekał aż weszłam do środka zanim odjechał. Często wracam myślami do tamtego dnia. To jedno z moich ulubionych wspomnień. Tamtego dnia zobaczyłam w nim wszystko, co miałam z czasem pokochać: jego uczynność, zaradność, opiekuńczość, humor, naturalny sposób bycia.
Kilka dni później przyniosłam Tomowi do szkoły jego koszulę, upraną i wyprasowaną. Staliśmy pod szkołą dwie godziny i rozmawialiśmy. Gdy zorientowałam się wreszcie, jak jest już późno, okazało się, że mój chłopak dawno odjechał, podobnie jak ostatni autobus. Tom po raz kolejny odwiózł mnie do domu. Siedzieliśmy w jego półciężarówce na moim podjeździe i dalej rozmawialiśmy, gdy nagle po stronie kierowcy pojawił się mój tato.
- Bill Charlston... - przedstawił się, wkładając wyciągniętą rękę przez otwarte okno w kierunku Toma.
- Tom Sanders, cieszę się, że mogę pana poznać.
Niewiele osób cieszyło się, mogąc poznać mojego tatę. Był dobrym człowiekiem, ale oschłym i surowym. Sprawiał wrażenie, jakby zawsze był na coś zły. Brian bał się go jak ognia. Tom natomiast po tym, jak uścisnął mu dłoń, wyskoczył z samochodu i stanął wprost naprzeciw niego.
- Nie miałem okazji ci podziękować za wyratowanie mojej córki z opresji.
- Nie trzeba. Tak zostałem wychowany.
- Więc chociaż pozwól, że podziękuję ci za przywiezienie jej dziś do domu. Lepiej późno niż wcale – dodał sarkastycznym tonem i spiorunował Toma wzrokiem. Ten jednak tylko się zaśmiał.
- Tak, to moja wina, panie Charlston, gdybym nie był takim strasznym gadułą, Lisa byłaby w domu o czasie.
Patrzyłam, jak mój ojciec mierzy go wzrokiem kilkukrotnie od stóp do głów i wstrzymałam oddech, czekając co na to odpowie. Wbrew wszystkiemu, czego się spodziewałam, ojciec uśmiechnął się i rzekł:
- Obiad jest na stole. Dzisiaj zjesz z nami, Tom.
- Z rozkoszą, sir.
- Obawiam się, że z rozkoszą będziesz musiał poczekać, aż będziecie po ślubie.
- Tato! - krzyknęłam oniemiała, nigdy wcześniej nie słyszałam, by Bill Charlston senior żartował.
Po tym komentarzu nie odzywałam się wiele podczas obiadu. Tom spokojnie i bez skrępowania odpowiadał na wszystkie pytania moich rodziców i głupie zaczepki młodszych braci.
Po skończonym obiedzie pochwalił kuchnię mamy i zaczął się żegnać z moją rodziną.
- Bardzo dziękuję za pyszny posiłek. Nie chciałbym jednak nadużyć państwa gościny.
- Odprowadzę cię do drzwi - powiedzieliśmy z tatą unisono.
Gdy stanęliśmy na progu domu, pożegnałam się krótko, a mój ojciec uścisnął dłoń chłopaka.
- Miło było cię poznać, synu. Mam nadzieję, że nas jeszcze kiedyś odwiedzisz.
- Nawet na pewno. - Tom uśmiechnął się i zniknął za drzwiami.
Jeszcze kilka razy Tom odwoził mnie ze szkoły, nim moje auto wróciło od mechanika. Mój nowy przyjaciel mało czasu mógł poświęcać nauce, ponieważ po szkole dużo pracował na farmie. Miał problemy zwłaszcza z matematyką, która była moim ulubionym przedmiotem. Zaoferowałam, że chętnie mu pomogę. W ten sposób Tom zaczął być regularnym gościem w naszym domu. Moi bracia go uwielbiali, mama zaczęła traktować jak jednego z nich, a z moim tatą potrafił przesiedzieć kilka godzin, rozmawiając o footballu i samochodach.
Po kilku tygodniach szkoła grzmiała od plotek. Mój chłopak urządził mi scenę zazdrości i awanturę w trakcie przerwy, gdy wszyscy uczniowie byli na holu. Tom również był jej świadkiem. Podszedł do nas i oświadczył, że między nami nie ma niczego więcej oprócz przyjaźni. Brian bez namysłu uderzył go w twarz i cała sytuacja skończyła się bójką, jedyną w jakiej mój mąż kiedykolwiek uczestniczył. Obaj zostali zawieszeni w prawach ucznia.
Nie chciałam już więcej znać Briana. Nie zależało mi również na przyjaźni z większością jego znajomych. Zaczęłam spędzać więcej czasu z przyjaciółmi Toma, odwiedzałam farmę jego dziadków. Zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi i zanim skończyliśmy liceum, byliśmy parą.
Były to beztroskie dni, które przeżywam ciągle w swojej pamięci. Dni wielkich planów i ambicji. Oboje dostaliśmy się na uniwersytet w Syracuse. Ja zaczęłam studiować księgowość, a mój przyszły mąż swoją wymarzoną weterynarię. Dalej mieszkałam z rodzicami, a Tom u swoich dziadków. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę, marząc o wspólnej przyszłości.
Podczas pierwszego semestru trzeciego roku zaszłam w ciążę. Myślałam, że moje życie się skończyło. Przez tydzień byłam jak zombie, płakałam przed zaśnięciem do późnej nocy. W końcu powiedziałam o tym mamie. Długo patrzyła się na mnie, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a cisza, która zapadła w pokoju dźwięczała mi w uszach. Wreszcie gdy odezwała się, łagodnym głosem, mogłabym przysiąc, że zobaczyłam na jej twarzy cien uśmiechu.
- Co na to Tom? - zapytała, a ja spuściłam wzrok - Sądzę, że to z nim powinnaś najpierw porozmawiać.
Tego popołudnia pojechałam na farmę jego dziadków. Ojciec mojego dziecka. To była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, gdy go zobaczyłam - majstrował właśnie przy swoim pickupie, umazany smarem od stóp do głów.
- Cześć, skarbie! - krzyknął radośnie na mój widok - Za moment do ciebie podejdę.
Nie wiedziałam, jak mam mu to powiedzieć. Przez całą drogę, zastanawiałam się nad tym w kółko, jednak teraz patrząc na niego, miałam pustkę w głowie. Wiedziałam jednak, że muszę to zrobić natychmiast.
- Jestem w ciąży, Tom - wypaliłam po prostu.
Wyprostował się jak rażony prądem, uderzając głową w otwartą maskę. Narzędzia posypały się na podłogę, brzęcząc niemiłosiernie. Zagapił się na mnie szeroko rozwartymi oczami, a po chwili na jego twarzy wykwitł uśmiech.
- To świetnie! Hajtniemy się teraz?
- Ja nie żartuję!- wybuchnęłam płaczem. Tom był przy mnie w ułamku sekundy, ściskając moje dłonie.
- Ja też nie. Zawsze chciałem mieć dzieci. Lepiej teraz, a nie jak będziemy już starzy.
- Ale co ze studiami?! Z pracą, z karierą?
- Niczym się nie martw, damy radę. Zajmę się tobą... i dzieckiem.... Pani Sanders?
Pokiwałam tylko głową, ocierając łzy i czując, jak w moim gardle rodzi się śmiech. To nie były oświadczyny, jakie sobie wymarzyłam, ale biorąc pod uwagę okoliczności, chyba nie mogło wyjść lepiej.
To był cały Tom, dla niego nic nie było niemożliwe. Brał życie, jakim było i zawsze starał się widzieć w nim to, co najlepsze. Powiedział mi, że wszystko będzie dobrze i ja mu wierzyłam. Kilka dni później odbył się uroczysty obiad z całą rodziną, moją i jego, podczas którego Tom poprosił ojca o moją rękę.
- Od trzech lat mówię ci synu, trochę późno, by się teraz wycofać – odpowiedział mój ojciec z uśmiechem i uścisnął dłoń mojego, oficjalnego już, narzeczonego.
Całe spotkanie było nadzwyczaj udane i nawet wiadomość o tym, że spodziewamy się dziecka, nie wprowadziła wszystkich w stan paniki. Nie obyło się jednak bez łez i pełnych niepokoju pytań o przyszłość.
Tom pracował nocami, wykładając towar w supermarketach. W weekendy pomagał w warsztacie samochodowym. Ja udzielałam korepetycji i pracowałam na drugiej zmianie w sklepie całodobowym. Nie było nam lekko, nie widywaliśmy się też zbyt często.
Pierwszego grudnia 1989 roku, Tom przyjechał po mnie bardzo rozentuzjazmowany.
- Zabieram cię na weekendową wycieczkę. Spakuj się szybko i jedziemy.
Nie zadawałam pytań wiedząc, że i tak niczego mi nie zdradzi. Uwielbiał robić niespodzianki. Szybko spakowałam do torby podróżnej trochę ciuchów, przybory toaletowe i jakieś jedzenie, na wszelki wypadek. Wrzuciłam swoje rzeczy na pakę jego pickupa i odjechaliśmy.
Cel podróży okazał się być całkiem niedaleko. Trochę ponad pół godziny później, w oddalonej od miasta, odludnej okolicy wjechaliśmy na wyboisty, błotny podjazd, który ciągnął się prawie przez pół mili. Na jego końcu stał stary dom z drewnianych bali. Chatę, bo tak by to trzeba nazwać, otaczało zamarznięte bagno w miejscu trawnika, a w jego centralnym punkcie znajdował się pieniek z wbitą weń, zardzewiałą siekierą - scena jak z horroru.
- Tom? Co my tu robimy? - zapytałam niepewnie.
- Zwiedzamy. Chodź - powiedział raźno i wyjął klucze od domu.
Weszliśmy do środka. Wnętrze tajemniczego domostwa wyglądało trochę lepiej, mimo że na pierwszy rzut oka było widać, że nikt tam nie mieszkał od wielu lat. Ktoś urządził to miejsce w myśliwskim stylu. Wszędzie drewno, niedźwiedzia skóra rozciągnięta na podłodze w salonie, duże palenisko z zawieszonym nad nim porożem łosia. Mała, ale przytulna kuchnia, dwa pokoje i piętro, na które składała się druga łazienka i wielka sypialnia, z olbrzymim oknem, zajmującym całą jedną ścianę.
- Co myślisz? - zapytał, gdy już oprowadził mnie po całym domu.
- Całkiem fajnie - powiedziałam bez przekonania - chociaż przydałaby się tu kobieca ręka. Czyj to dom?
- Nasz.
W pierwszej chwili zaczęłam chichotać myśląc, że to kolejny z jego żartów. On się jednak nie śmiał, tylko przyglądał mi uważnie.
- Rozumiem, że teraz może ci się wydawać tu trochę... surowo, ale czuję, że to miejsce ma spory potencjał. Woda z własnej studni, prąd jest podłączony. Na dole zrobimy pokój dziecięcy, a w drugim pokoju gabinet, żebyś mogła pracować w domu. Działka ma trzy hektary, więc jest wystarczająco dużo miejsca, bym mógł kiedyś zbudować tutaj swoją klinikę. To idealne miejsce.
- Proszę, przestań, to nie jest śmieszne... - zaoponowałam, ale powoli zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że on może mówić poważnie. - Skąd miałbyś wziąć pieniądze, żeby kupić dom?!
- Właściwie go nie kupiłem, był częścią targu. Moi dziadkowie sprzedali część ziemi developerowi. Wspomniałem mu, że razem z narzeczoną spodziewamy się dziecka i szukamy domu albo mieszkania. On na to, że zna miejsce, które na pewno nam się spodoba i może uda nam się dojść do porozumienia. I tak, krótko mówiąc, podpisaliśmy papiery. Dom jest mój, a więc jest i twój.
Poczułam, jak świat kręci się dookoła i przysiadłam w fotelu obitym włochatą krowią skórą. Schowałam twarz w dłoniach i zaczęłam płakać. Marzyłam o domu, jakimś mieszkaniu, czy miejscu, w którym moglibyśmy rozpocząć nowe życie, a nie o myśliwskim campingu!
- Kochanie, nie cieszysz się? – zmartwił się Tom.
- Cieszysz?! - krzyknęłam, histerycznie szlochając – Z czego? Że moje dziecko urodzi się w ruderze z kiczowatego horroru? Jestem wniebowzięta, Tom! Wniebowzięta! - łkałam na całego.
Pamiętam jego twarz, wyglądał, jakbym wymierzyła mu policzek. Nie myślałam wtedy o tym, jak on może się poczuć i dziś wstydzę się swojego zachowania.
- Jest już ciemno i zaczyna padać gęsty śnieg. Zostańmy tu jednak na noc - poprosił. - Jutro, jak wrócimy do miasta, znajdę kogoś, kto wystawi dom na sprzedaż. Powinniśmy dostać za niego wystarczająco dużo, by kupić coś innego. Będzie dobrze.
- Ty i to twoje „będzie dobrze”! - fuknęłam i uciekłam do łazienki.
Nie wiem, ile czasu tam przesiedziałam, zanosząc się płaczem i wycierając nos. W końcu udało mi się uspokoić na tyle, by zebrać myśli. Wiedziałam, że Tom chciał dla nas jak najlepiej, zrozumiałam też, że moja reakcja musiała go zranić. Uchyliłam drzwi i zajrzałam do sypialni - była pusta.
Powoli zeszłam na dół po skrzypiących schodach. Salon był zalany blaskiem ognia, który trzeszczał w kominku, a w powietrzu unosił się smakowity zapach. Tom stał przy kuchence, mieszając coś w garnku drewnianą łyżką.
- Skarbie... - zaczęłam cicho.
- Zanim cokolwiek powiesz – przerwał, odwracając się – Przepraszam. Nie powinienem był podejmować takiej decyzji bez ciebie... - Przywarłam do niego mocno, zamykając mu usta pocałunkiem.
- Zamknij się, głupku – szepnęłam, patrząc mu prosto w oczy – i pokaż mi jeszcze raz, gdzie jest sypialnia.
Obudził mnie w środku nocy, wstając z łóżka.
- Dorzucę tylko trochę drewna do ognia. Za chwilę wrócę. - szepnął w ciemności, gdy zobaczył, że się obudziłam. Leżałam na łóżku, wpatrzona w szalejącą za olbrzymim oknem śnieżycę. Jedyną rzeczą, jaka wystawała spośród białego puchu, był pickup Toma. Niekończący się projekt. Nowa farba, tapicerka, silnik. Wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Jednak to był ten sam pickup, który wyratował mnie z opresji owego dnia, kiedy poznałam Toma. Ten, którym jeździłam do domu po szkole, i którego zabieraliśmy wszędzie przez ostatnie trzy lata. Stary gruchot kupiony za sto dolarów. Nasze auto.
Rozejrzałam się wokoło. Wszędzie drewno, skóra i poroża, gęsto okupujące ściany. Prawdziwy koszmar. Przynajmniej na razie. Uśmiechnęłam się w otaczającej mnie ciemności, bo zrozumiałam, że właśnie podjęłam decyzję. Chwilę później usłyszałam odgłos kroków Toma, który wspinał się po schodach.
- Tom? Myślisz, że wokół domu lepiej będą wyglądać róże, czy azalie?
- Nie mam pojęcia... – odpowiedział, trochę zaskoczony.
- Musimy też coś zrobić z tym podjazdem. Moje małe autko ugrzęźnie w tym błocie, bez dwóch zdań. Acha.. poroża i skóry muszą zniknąć. Przykro mi, ale na dłuższą metę ich nie zniosę.
- Czekaj, czy to znaczy, że zdecydowałaś się tu zamieszkać?
- Tak! Co prawda nie wiem, jak to się stało i podejrzewam działanie sił nieczystych - zachichotałam. - Chcesz mi wytłumaczyć, skąd wiesz jak rzucać uroki, panie Sanders?
- Och! Takie rzeczy po prostu się umie, jeśli ma się babcię Indiankę.
W pierwszej chwili zaczęłam się śmiać, ale chwilę później stanął mi przed oczami obraz babci Toma. Małej staruszki o stalowoszarych włosach, ciemnej karnacji i czarnych przenikliwych oczach, która prawie nigdy się nie odzywała.
- Moment! Babcia Margaret jest Indianką?!
- Myślałem, że to oczywiste. Zanim wyszła za mojego dziadka, nazywała się Wysoka Skała, jej ojciec był szamanem plemienia Cayuga.
- Nie wierzę! – krzyknęłam - Jesteśmy zaręczeni, mamy dziecko w drodze i wspólny dom, a ty dopiero teraz mi mówisz, że jesteś Indianinem?!
- Tylko w jednej czwartej. - uśmiechnął się - Czy to problem?
- Nie, ale zastanawiam się, co jeszcze przede mną ukrywasz.
- Jeśli chcesz się o mnie dowiedzieć wszystkiego, będziesz musiała ze mną zostać na zawsze.
Kiedy obudziliśmy się rano, śnieg nadal padał, a zaparkowany przed domem pickup zmienił się w zaspę. Jak okiem sięgnąć, nie było widać niczego poza białą pierzyną o grubości ponad pół metra. W takich warunkach nie chcieliśmy wyjeżdżać na drogę, więc postanowiliśmy, zgodnie z wcześniejszym planem Toma, zostać w domu do niedzieli wieczór.
Przez cały dzień śnieg nie przestawał padać i mój kochany żartował, że przyjdzie nam tam zostać aż do wiosny. Nie przejmowaliśmy się jednak niczym, cały dzień spędziliśmy przy ogniu, jedząc spaghetti, które Tom przygotował dzień wcześniej i pijąc kakao, które przez pomyłkę zapakowałam zamiast kawy.
W nocy obudziłam się, szczękając zębami z zimna. W wątłym blasku księżyca, wpadającym przez okno sypialni, widziałam swój oddech.
- Tom ... - potrząsnęłam jego ramieniem – Chyba ogień zgasł na dole, tu jest potwornie zimno.
Mój narzeczony wstał powoli i bez słowa skargi ruszył schodami na dół, rozcierając zmarznięte ramiona. Nasza sypialnia mieściła się dokładnie nad salonem, w którym znajdował się kominek, więc docierało do niej całe ciepło domowego ogniska i noc wcześniej, mimo mrozu, było w niej całkiem przyjemnie. W końcu Tom wrócił na górę.
- Weź wszystkie ciepłe ubrania, jakie masz, a ja zabiorę kołdrę i koce.
- Co się dzieje? – Poczułam, jak niepokój kiełkuje w mojej głowie.
- Ogień nadal się pali, ale... - urwał na chwilę – Na zewnątrz jest minus trzydzieści stopni, może więcej - skończyła się skala na termometrze. Próbowałem włączyć elektryczny grzejnik, ale nie mamy prądu. Nie wygląda to ciekawie, Lisa.
Przenieśliśmy wszystkie nasze rzeczy na dół, po drodze wciągając na siebie swetry i ciepłe kurtki. Nasze posłanie urządziliśmy na niedźwiedziej skórze, naprzeciwko huczącego ognia. Przez resztę nocy na zmianę budziliśmy się, dokładając drewna do kominka z niewielkiej sterty, ustawionej nieopodal.
Następnego ranka okazało się, że nie mamy wody, a prąd dalej jest niepodłączony. Na dworze, zalegał metr śniegu, przemieszczającego się przy podmuchach wiatru wielkimi zaspami. Termometr nadal wskazywał ponure minus trzydzieści. Nie mieliśmy żadnej możliwości ucieczki, a przed południem skończyło się drewno, które Tom przygotował na weekend. Byłam na skraju paniki, bojąc się, że zamarzniemy na śmierć.
- Niczym się nie martw - uspokajał mnie Tom – Mam pomysł, jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Chwilę później założył kurtkę i buty, otworzył drzwi i długim susem wpadł w śnieg, sięgający mu do pasa. Obserwowałam przez okno, jak brodzi w nim wzdłuż domu, by w pewnym momencie zatrzymać się w pół drogi do swojego samochodu. Przez chwilę rozglądał się dookoła, a potem zaczął kopać rękami w śniegu, jakby czegoś szukał. Parę minut później brnął z powrotem w kierunku domu, w prawej ręce ściskając siekierę.
- Tom, co ty robisz?- zapytałam, czując się odrobinę zaniepokojona, gdy wpadł przez próg zatrzaskując za sobą drzwi.
- Zaczynam remont. Chcesz mi pomóc? - odrzekł z tym swoim szerokim uśmiechem.
Przez następne trzy dni porąbaliśmy na opał część mebli, balustradę schodów i jedne drzwi.
W międzyczasie udało nam się znaleźć w jednym z pokoi radio na baterie, z którego dowiedzieliśmy się, że stanem Nowy York zawładnął arktyczny front. Ogłoszono stan klęski żywiołowej i wszyscy proszeni byli o pozostanie w domach. Więc zostaliśmy, racjonując resztki prowiantu, który zabraliśmy ze sobą i pijąc kakao przygotowane ze stopionego śniegu.
Dopiero w środowe popołudnie usłyszeliśmy komunikat mówiący, że drogi wokół Syracuse są znowu przejezdne. Tom odkopał spod śniegu pickupa i po kilku próbach udało mu się go w końcu odpalić. Ruszyliśmy w drogę powrotną do domu moich rodziców, pozostawiając w chacie przywiezione tam rzeczy.
Zima 1989 roku była najostrzejszą w całym stuleciu, powstały o niej nawet piosenki. Do naszego domu nie wróciliśmy aż do wczesnej wiosny. Nabrałam jednak przekonania, że po takim początku przetrwamy tam wszystko, co los może nam przynieść, a przynajmniej nie może być już gorzej. By o tym pamiętać, każdego roku w dniu, gdy spadał pierwszy śnieg, rozpalaliśmy ogień i robiliśmy kakao, noc spędzając na niedźwiedziej skórze rozciągniętej przed kominkiem. Mieszkaliśmy tam przez następne dwadzieścia dwa lata.
Długo mogłabym opowiadać, co się wydarzyło w tym czasie. O remoncie, narodzinach naszej córki, Kathy i pierwszych latach małżeństwa, w ciągu których oboje staraliśmy się żonglować czasem pomiędzy szkołą, pracą i opieką nad dzieckiem. To wtedy również zmienialiśmy naszą myśliwską chatkę w dom z prawdziwego zdarzenia.
Tom był świetnym weterynarzem. Zwierzęta go kochały, ludzie zabiegali o to, by je leczył. Ja pracowałam w domu jako księgowa kilku firm i zajmowałam się dzieckiem. Po kilku latach, udało mi się zarejestrować własną firmę, a nawet zatrudniałam parę osób. Nie było nam łatwo, ale nigdy niczego nam nie brakowało.
W 2000 roku, w miesięcznym odstępie od siebie, zmarli dziadkowie Toma. Pozostawili nam w spadku farmę. Nie mieliśmy czasu, by się nią zająć, więc postanowiliśmy ją sprzedać. Odnaleźliśmy znajomego developera. W tym czasie rynek nowych domów przeżywał rozkwit i sto pięćdziesiąt hektarów pod zabudowę było warte fortunę. Za uzyskane pieniądze Tom postawił swoją klinikę, tak jak planował, nieopodal naszego domu. Nawet po tym wydatku pieniędzy zostało nam tyle, że spokojną przyszłość mieliśmy zagwarantowaną. To były dobre lata, w których dni pędziły jak szalone, jeden za drugim. Nic dziwnego więc, że nie zapadły mi w pamięć tak dokładnie i ze wszystkimi szczegółami, jak początki naszego związku.
Mimo tego, że zainstalowaliśmy ogrzewanie olejowe, Tom nadal lubił często palić ogień w kominku. Każdego roku przygotowywał sporą ilość drewna właśnie w tym celu. Jednak wiosną 2012 roku zaczęłam myśleć, że chyba oszalał. Kilka razy w tygodniu zwoził pickupa pełnego pociętych drzew i każdego dnia po pracy, zanim jeszcze wszedł do domu, rąbał drewno przez kilka godzin. Nigdy nie zgodził się na kupno żadnej maszyny, która mogłaby mu w tym pomóc.
- Jestem staroświeckim gościem, siekiera mi wystarczy. Zresztą, gdy robię to własnymi rękami, w każdy kawałek drewna wkładam swoje serce - mawiał.
Przyszedł czerwiec, który tamtego roku był niezwykle upalny. Tom cały czas zwoził drewno, mimo że drewutnia od dawna była pełna. Nie zwalniał ani trochę. Spędzał całe weekendy i każdą wolną chwilę z siekierą w ręku. Hałdy porąbanych polan piętrzyły się po podwórku, równo poukładane pod plandekami. Patrzyłam przez okno, jak się poci i co chwila przysiada, zmęczony upałem. Pewnego dnia wyszłam zanieść mu szklankę mrożonej herbaty i widząc go, siedzącego na pieńku, dyszącego jak pies, nie wytrzymałam.
- Czyś ty do końca rozum postradał, panie Sanders?! Nie na twój wiek takie zabawy. Poza tym dość już będzie tego drewna.
- Pamiętasz – wysapał – co ci powiedziałem, kiedy wracaliśmy stąd po naszej pierwszej wizycie w osiemdziesiątym dziewiątym? Obiecałem, że nie pozwolę, by kiedykolwiek znów było ci zimno.
- No i z tym, co tu masz naskładane, nie zmarzniemy przez co najmniej trzy lata.
- Jak dojdę do pięciu, to skończę.
Uśmiechnął się szeroko i duszkiem wypił herbatę, po czym wrócił do machania siekierą.
Pokręciłam tylko głową i odeszłam, mrucząc pod nosem coś o starych upartych osłach i kryzysie wieku średniego. Jeszcze przez trzy tygodnie trwało to opałowe szaleństwo. Pewnego dnia, pod koniec czerwca, Tom wszedł do domu i oświadczył, że z drewnem koniec.
- No wreszcie – westchnęłam z ulgą – możesz mi teraz wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodziło?
Obserwowałam, jak jego twarz tężeje, a zęby zaciskają się. W końcu powiedział cicho:
- W przyszłym roku nie będzie mnie tu, by narąbać ci drewna.
- Co ty opowiadasz? Czemu miało by cię tu nie być?! – Poczułam, jakby w żołądku tężała mi bryła lodu.
- W lutym byłem na badaniach... Znaleźli u mnie guza. Siedzi w mózgu, a lekarze nic nie mogą zrobić. Ja umieram, Lisa.
Poczułam, jakby ziemia się pode mną rozstąpiła. Wszystko co powiedział, usłyszałam wyraźnie, ale nie mogłam zrozumieć. Tom patrzył, na mnie z bólem w oczach, śledząc uważnie emocje na mojej twarzy.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? Jak mogłeś mi tego wcześniej nie powiedzieć?! – krzyknęłam i rozpłakałam się wreszcie, a ból i strach palił moją pierś. W końcu uchwyciłam się nadziei. - Coś musi się dać zrobić! Znajdziemy innych lekarzy, zadzwonię do Kathy.
- Posłuchaj mnie przez chwilę. Ja też jestem lekarzem, być może tylko od krów, ale jednak - wziął głęboki oddech - Sukinsyn jest wielkości pomarańczy. To koniec. Chcę spędzić ostatnie dni we własnym domu, z moją piękną żoną, nie włócząc się po szpitalach.
- Nie! Nie zgadzam się! Nigdy w życiu się nie poddałeś! Dlaczego teraz nie chcesz walczyć?! Powiedz mi, że wszystko będzie dobrze i zacznij coś robić, do cholery!
Nawet nie wiedziałam, kiedy wstałam i zaczęłam krzyczeć. Łzy ciekły mi po policzkach a głos łamał mi się coraz bardziej z każdym słowem.
- Mam świetną polisę na życie. Na koncie w banku jest pokaźna suma. Kathy jest na swoim, niedługo sama zacznie na siebie zarabiać. Obie macie zapewniony byt, nawet, jeśli zdecydujesz się więcej nie pracować. Naprawdę, będzie dobrze.
- Nie obchodzi mnie to! Nie chcę żadnych pieniędzy, nie interesuje mnie drewno, chcę, żebyś ze mną był! Proszę, zostań...
- Oczywiście, że zostanę... - powiedział cicho, tuląc mnie do siebie.
Jeszcze tego samego dnia, zapłakana, dzwoniłam do naszej córki – studentki czwartego roku medycyny na uniwersytecie w Nowym Yorku. Obie poruszyłyśmy niebo i ziemię. Znalazłyśmy światowej sławy specjalistów, mój ojciec wykorzystał resztę znajomości, które posiadał w „Wielkim Jabłku”. Tom posłusznie jeździł ze mną wszędzie i poddawał się wszystkim badaniom. Teraz myślę, że robił to tylko dla mnie, żebym nie mogła sobie wyrzucać, że czegokolwiek zaniedbałam. Zmarł czternastego grudnia 2012 roku, miał czterdzieści trzy lata. Tej samej nocy spadł pierwszy śnieg.
Podczas pierwszych miesięcy bez niego wydawało mi się, że to ja umarłam. Nie chciałam nikogo widzieć, z nikim rozmawiać. Kathy wzięła kilka wolnych tygodni od szkoły, została ze mną do nowego roku. Myślę, że bała się, iż mogę sobie coś zrobić. Prawda jest taka, że myślałam o tym niejednokrotnie. Zamknęłam swoją firmę i oczywiście klinikę. Tamtej zimy nawet nie przyszło mi do głowy, by rozpalać kominek, nie chciałam robić niczego. Rodzina i znajomi przyjeżdżali w odwiedziny, przynosili jedzenie, oferowali pomoc. Dziękowałam im grzecznie i po paru minutach wymawiałam się migreną. Nie umiałam być wśród ludzi.
Moje otępienie trwało przez cały rok. Gdy nadeszła jesień, za każdym razem, gdy wyglądałam przez okno, spodziewałam się zobaczyć Toma, rozłupującego drewniane polana. Wydawało mi się, że każde skrzypnięcie starego domu to jego kroki. Czułam jego obecność, ale wiedziałam, że to tylko moja wyobraźnia.
Zima 2013 roku nadeszła wcześnie. Był środek listopada i stałam właśnie przy zlewie zmywając naczynia, gdy zobaczyłam pierwszy, wolno spadający, płatek śniegu. Nie zastanawiałam się, gnana impulsem, rzuciłam wszystko i wybiegłam na zewnątrz. Porwałam naręcze polan z nakrytego plandeką stosu obok drewutni i wbiegłam z powrotem do domu. Bardzo rzadko sama rozpalałam ogień. Tom zawsze się tym zajmował, poza tym ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nie byłoby mi łatwo nawet, gdybym wiedziała, co robię. W końcu wcisnęłam w tlącą się rozpałkę całe pudełko zapałek, i gdy ogień zaczął rozchodzić się po drewnie, nie mogłam powstrzymać łez.
Klęczałam przed kominkiem, zbyt roztrzęsiona by się podnieść, wycierając zapłakane oczy rękawem swetra, gdy usłyszałam, jak otwierają się frontowe drzwi. Podskoczyłam wystraszona, odwracając głowę w ich kierunku. W wejściu stał Tom i trzymając w rękach szczapy drewna, otrzepywał o próg buty oblepione śniegiem.
- Zimno jak diabli. Kakao gotowe? - powiedział, nawet na mnie nie patrząc.
W pierwszej chwili nie wiedziałam, jak mam zareagować. „Postradałam zmysły”, to była moja pierwsza myśl. Wpatrywałam się w niego, nadal przecierając oczy, zbyt sparaliżowana, by zrobić cokolwiek innego. Mój mąż zbliżył się do mnie i zrzucając polana koło kominka, pocałował mnie w policzek. Poczułam na twarzy jego zmarznięte usta i gorący oddech, i mimo iż dalej nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje, wiedziałam, że dzieje się to naprawdę.
- To co z tym kakao? - zapytał zwyczajnie.
- Tom! – krzyknęłam, zarzucając mu ręce na szyję – Ty żyjesz! Wróciłeś do mnie!
- Jasne, że tak. Zajmę się ogniem, a ty uciekaj do kuchni. Powoli się już ściemnia.
Nie mogłam go jednak puścić, na zmianę całowałam go i odsuwałam się, by popatrzeć na jego twarz, upewnić się, że to naprawdę on. Był tak cudowanie prawdziwy, czułam ciepło jego skóry, miękkość jego kruczoczarnych włosów, lekko przetykanych siwizną. Spędziliśmy tę noc przed kominkiem na niedźwiedziej skórze, tak jak każdego roku przez dwadzieścia trzy lata, gdy spadał pierwszy śnieg. Tyle nocy z wyjątkiem tej jednej, straconej rok wcześniej. To już jednak nie miało znaczenia. Mój Tom wrócił do mnie i tylko to się liczyło.
Obudziłam się tuż przed świtem. Ogień w kominku zgasł, a mojego męża nie było koło mnie. Przeszukałam cały dom nawołując głośno, jednak nigdzie go nie było. Usłyszałam w pamięci jego odległy głos: „W każdy kawałek drewna wkładam swoje serce” i nagle mnie olśniło: „Ogień!”. Po raz kolejny wybiegłam na zewnątrz jak wariatka, nie tracąc nawet czasu na to, by cokolwiek na siebie założyć. Czułam, jak śnieg wbija się igiełkami zimna w moje bose stopy, walczyłam o każdy oddech, przyciskając zmarznięte drewno do nagiej piersi. Gdy znalazłam się z powrotem w domu, przewróciłam wszystko do góry nogami w poszukiwaniu zapasowego pudełka zapałek. Wreszcie udało mi się je znaleźć i w pośpiechu roznieciłam ogień. W napięciu wpatrywałam się w drzwi, czekając, aż ponownie pojawi się w nich mój ukochany. Na próżno.
Przez następny miesiąc moje życie obracało się wokół kominka, przeprowadziłam się na dół do salonu. Przez pierwsze dni prawie nie spałam, podtrzymując ogień. Potem próbowałam rozpalać ognisko o różnych porach dnia i nocy, myśląc, że może to ma znaczenie. Potem przyszło mi do głowy, że być może to śnieg jest potrzebny, by dopełnić zaklęcia. Cały czas w podświadomości kołatała mi się myśl, że ta noc mogła być tylko urojeniem mojego umęczonego tęsknotą umysłu, jednak nakazałam sobie w to nie wierzyć. Chciałam, aby to była magia. „Takie rzeczy po prostu się umie, jeśli ma się babcię Indiankę.” - te słowa, które Tom wypowiedział dawno temu, cały czas kołatały mi się w głowie. Modliłam się, by tak właśnie było.
W grudniu, na święta przyjechała nasza córka ze swoim chłopakiem i byłam zmuszona zaprzestać swoich eksperymentów. Mimo tego, że cały czas wracałam pamięcią do tej listopadowej nocy, pierwszy raz od śmierci Toma poczułam, jakbym znowu żyła. Potrafiłam śmiać się i żartować, nawet zabrałam córkę na świąteczne zakupy. Po nowym roku, kiedy wróciła do Nowego Yorku, znów zostałam sama. Wielokrotnie próbowałam rozpalać ogień w kominku w nadziei, że mój mąż stanie w drzwiach z naręczem drewna, jednak wszystkie próby zakończyły się fiaskiem. Zima skończyła się wcześniej, niż bym tego chciała.
Przez cały rok czekałam na pierwszy śnieg. Wróciłam na dobre do życia, zaczęłam znowu pracować, odwiedzać rodzinę i przyjaciół. Czułam, że Tom naprawdę jest ze mną i dodawało mi to siły. Już z końcem września kupiłam podpałkę, kilka pudełek zapałek, i ustawiłam stosik drewienek w palenisku tak, by wystarczyło podłożyć pod niego ogień. Codziennie oglądałam pogodę, czekając na pierwszą prognozę mówiącą o śniegu. Przyszło mi czekać do początku grudnia.
Był to mroźny czwartkowy poranek, wzięłam wolne z pracy, siedziałam na kanapie pod oknem, wyczekując pierwszych kryształowych płatków. Na blacie w kuchni stały dwa kubki, a w garnku na kuchence czekało ciepłe kakao. Co chwilę sprawdzałam moją wiązkę chrustu, przygotowaną na podpałkę, podnosiłam zapałki i odkładałam je z powrotem, cała drżąc z niepewności i podniecenia. Chwilę przed dziewiątą rano mocny powiew wiatru przyniósł ze sobą śnieżną zadymkę. Rzuciłam się w stronę kominka, odpalając od razu kilka zapałek naraz i ogień od razu buchnął w odpowiedzi. Wstałam i z rękami przyciśniętymi do twarzy wbijałam wzrok w drzwi wejściowe.
Kilka chwil później drzwi uchyliły się i stanął w nich uśmiechnięty Tom z naręczem drewna. Zatrzymał się, stojąc tyłem do mnie, by otrzepać buty o próg.
- Zimno jak diabli. Kakao gotowe? - zapytał od wejścia.
Nie mogłam powstrzymać śmiechu. To działało, naprawdę działało! On znów był ze mną!
- Boże, jak ja za tobą tęskniłam! - krzyknęłam, ruszając w jego stronę.
Rzuciłam mu się na szyję, wytrącając polana z rąk i nieomal przewracając go na ziemię. Nie mogłam przestać go dotykać, łapiąc jego kurtkę, czapkę, ramiona, upewniałam się, że jest prawdziwy.
- To co z tym kakao ? – zapytał, obejmując mnie w pasie.
Coś zaczęło mi się wydawać nie w porządku. Zaczęłam przyglądać mu się intensywnie, studiując jego twarz. Uśmiechał się do mnie, ale tak zwyczajnie. Nie umiem do końca wytłumaczyć, czego mi w nim brakowało, ale wydawał się być niekompletny.
- Tom, dobrze się czujesz? - już wtedy, gdy zadawałam to pytanie, uderzyła mnie jego niedorzeczność.
- Jasne, że tak. Zajmę się ogniem, a ty uciekaj do kuchni. Powoli się już ściemnia. - powiedział.
Po czym pozbierał rozrzucone polana i ruszył w stronę kominka, zostawiając mnie przy otwartych drzwiach. Na dworze ostre zimowe słońce iskrzyło na spadających płatkach śniegu. Spojrzałam na kuchenny zegar, była dopiero dziewiąta rano. Zamknęłam drzwi, czując jak łzy wzbierają mi w oczach, a gardło się zaciska. Ten mężczyzna, duch, czymkolwiek był, był jedynie cieniem mojego Toma. Jego odbiciem, klatką wyciętą z filmu naszego życia.
Weszłam do kuchni i rozlałam kakao do kubków, po czym przyniosłam je do salonu i usiadłam razem z nim na kanapie. Mimo, że łzy lały mi się ciurkiem, zdobyłam się na uśmiech.
- Jak było w pracy, Tom? - wykrztusiłam.
Spędziliśmy w salonie cały dzień. Rozmawialiśmy, on czasem odpowiadał na moje pytania, a czasem nie, czasem odpowiadał na inne pytania niż te, które mu zadałam, jednak w jakiś sposób był ze mną.
W końcu przenieśliśmy się na niedźwiedzią skórę i nie obchodziło mnie czy istota, z którą jestem, jest moim Tomem, czy tylko jego wspomnieniem. Tej nocy nie umiałam zasnąć, pilnowałam ognia, słuchając cichego pochrapywania mężczyzny śpiącego obok mnie. Wpatrywałam się w okno, śnieżna burza miała się ku końcowi, wraz z ostatnim płatkiem śniegu dom utonął w ciszy, a ja znów zostałam zupełnie sama.
Tom wraca do mnie każdej zimy wraz z pierwszym śniegiem, przynosząc ciepło i kolejny oddech życia, który musi mi wystarczyć na cały rok. Przez lata miałam wiele powodów do szczęścia. Kathy została kardiologiem, dała mi czwórkę wspaniałych wnuków, które są moim oczkiem w głowie. Rodzina i przyjaciele wytrwali przy mnie i nigdy nie pozwolili, bym czuła się samotna. Za kilka miesięcy będę prababcią. Jednak sensem mojej egzystencji jest ta jedna jedyna noc w roku, kiedy w drzwiach staje mój mąż i otrzepując buty o próg, mówi: „Zimno jak diabli. Kakao gotowe?”. Przez pierwsze lata to powitanie doprowadzało mnie do płaczu, przypominając, kim lub czym jest naprawdę. Potem nauczyłam się czekać na te słowa z utęsknieniem.
Dziś jest ta noc. Na stole stoją dwa parujące kubki, a domowe ognisko od dawna stoi gotowe do rozpalenia. Włączam odtwarzacz muzyki, by umilić sobie czekanie, słuchając starej płyty kompaktowej. To stało się moją małą tradycją. Już za chwilę spadnie śnieg i znów go zobaczę. Mój wiecznie młody mąż, wróci do domu i popatrzy na mnie - pomarszczoną staruszkę, jakbym była najpiękniejszą kobietą na świecie, a ja naprawdę staję się nią dla niego raz w roku. Z głośnika zaczyna dobywać się smutna melodia, która brzmi tak, jak powinien brzmieć spadający śnieg, gdyby wydawał jakiś dźwięk.
Już po chwili dołącza do niej melancholijny śpiew Madeleine Peyroux, a za oknem spada pierwszy płatek śniegu...

Weary blues from waitin'
Lord, I've been waitin' so long
These blues have got me cryin'
Oh, sweet daddy please come home

The snow falls 'round my window
But it can't chill my heart
God knows it died the day you left
My dream world fell apart.

Weary blues from waitin'
Lord, I've been waitin' so long
These blues have got me cryin'
Oh, sweet daddy please come home
Oh, sweet daddy please come home

Through tears I watch young lovers
As they go strollin' by
And all the things that might have been
God forgive me if I cry

Weary blues from waitin'
Lord, I've been waitin' so long
These blues have got me cryin'
Oh, sweet daddy please come home
Oh, sweet daddy please come home*

*Weary blues, w aranżacji Madeleine Peyroux. - link

Zdjęcia: Melissa Pelczar - http://www.melissalpelczar.smugmug.com/

Friday, February 19, 2016

Skrzacie harce

Skrzat siedział na stolnicy, swobodnie dyndając nogami. Bystrymi, kaprawymi oczkami dokładnie lustrował otoczenie, gorączkowo zastanawiając się, jakby tu jeszcze zaszkodzić.
- A może bym nasikał do mleka? - myślał głośno - Nie, nie... Zbyt ograne.
- Pomyślmy; łyżki i inne kuchenne narzędzia poprzekręcane w szufladach tak, by nie dało się ich otworzyć, sól zmieszana z cukrem, pluskwy powrzucane do łóżek, ech...
Płynnym ruchem zeskoczył z blatu i miękko wylądował na podłodze. Przechadzając się powoli po mieszkaniu, z rękami założonymi za plecami, nie mógł przestać rozmyślać.
- To już wszystko było. Ciągle te same numery. Chyba popadam w rutynę, czuję się wypalony.
Jakby od niechcenia odsznurował od paska mieszek okraszony napisem „okruszki” i machinalnie zaczął sypać to tu, to tam, po małej garstce.
- Hej, kolego!
Skrzat spojrzał w górę i, ku wielkiemu zdumieniu, ujrzał tam drugiego skrzata! Było to ewidentne naruszenie skrzaciego kodeksu. Skrzaty nie zbliżają się do siebie i koniec, a już na pewno nie w miejscu pracy!
- Co do...?
- Spokojnie, spokojnie! - zakrzyczał tamten – Wiem, że to wysoce nieodpowiednie, ale i sytuacja mocno niecodzienna. Zacząłem chyba największy psikus w mojej karierze. To coś, czego nikt jeszcze nigdy nie zrobił, ale nie dam rady sam tego skończyć. Pomożesz?
Myśli galopowały przez umysł psotnika: „To wbrew wszystkiemu, w co wierzę, ale co ja bym dał, żeby zrobić coś nowego? Z drugiej strony, to skrzat - czemu miałbym mu nie ufać?! Z trzeciej jednak, jeżeli ukradnę jeszcze jedną skarpetkę od pary, to chyba zwariuję; mam ich tyle, że niektóre zaczynają do siebie nawzajem pasować.”
- Dobra, niech stracę – zdecydował w końcu
- Widziałeś te nowe gliniane garnki na dworze? Obserwowałem wczoraj, jak lepi je cała rodzina.

- No, widziałem - odparł z wahaniem.
- To my im je teraz wrzucimy do ognia!
- Cha! - zakrzyknął skrzat, a pomysł zaczynał mu się podobać coraz bardziej - Tego jeszcze faktycznie nie było!
- No to chodźmy!
Garnki i garnuszki były poustawiane na ławie, przed chatą, w równym rzędzie. Małym istotom zajęło wiele czasu, by przetransportować je bezpiecznie na ziemię, a potem do wnętrza domostwa.
- Czemu nie możemy ich zwyczajnie pozrzucać na ziemię i potłuc?!
- Bo wtedy cały żart nie wyjdzie tak, jak go zaplanowałem! - odpowiedział pomysłodawca.
Powrócili więc do pracy, ustawiając mokre jeszcze naczynia przed piecem, ale nie wkładając ich nadal do środka.
- Powiedz mi jeszcze raz, kolego – odezwał się skrzat, mając coraz większe wątpliwości związane z przedsięwzięciem – czemuż to jeszcze nie możemy wrzucić ich do ognia?
- Bo się psikus nie uda. Chyba ci mówiłem! - zapiszczał drugi ze skrzatów, mocno zirytowany.
- No tak, tak... rozumiem. - odrzekł pierwszy spolegliwie, próbując załagodzić sytuację.
Noszenie i układanie zajęło im większość dnia, ale udało im się przetransportować do środka dużą część glinianych garnków. Następnie delikatnie umieszczali je na gorących węglach, parząc się nimi co chwila.
- Lepiej, żeby to był najlepszy psikus na świecie!
- Nie martw się, panie kolego, lepszego w życiu nie widziałeś!
Gdy ustawili już wszystko jak było trzeba, schowali się na parapecie po zewnętrznej stronie okna, wyczekując powrotu ludzi. Obaj byli zmęczeni i spoceni, starali się za bardzo nie dyszeć, by ich obecność nie została odkryta. Czekali w napięciu, by zobaczyć efekt całodniowej, ciężkiej pracy.
W końcu ludzie powrócili do chałupy i w pierwszej chwili rzucili się z krzykiem wyciągać z pieca gorące garnki. Skrzaty za oknem chichotały, przyciskając do ust małe rączki, by stłumić jakikolwiek dźwięk.
- Patrz, jak się parzą. Kwiczą jak zwierzęta, jesteśmy kwita - syknął pierwszy, podekscytowany – To faktycznie przedni psikus!
- Czekaj chwilę – odszepnął drugi, tłumiąc śmiech – Najlepsze przed nami.
Gdy ludzie wyciągnęli już z pieca wszystkie naczynia, zaczęli im się uważnie przyglądać z każdej strony. Opukiwali je i oglądali dokładnie w świetle świec. Potem zaczęli je sobie podawać nawzajem, a uśmiechy na ich twarzach rosły z każdą chwilą. Kobieta wybiegła na zewnątrz, porwała z ławy kilka kolejnych i gdy wbiegła z powrotem do domu, szybko zagrzebała je w węglach i w popiele.
- Co jest, do diaska?!
Pierwszy ze skrzatów obrócił się na pięcie w poszukiwaniu towarzysza tylko po to, by odkryć, że stoi na parapecie zupełnie sam. Przez chwilę rozglądał się we wszystkie strony, próbując przebić oczami otaczającą go ciemność. Wtedy usłyszał stłumiony chichot. Jego towarzysz stał na rogu domostwa, spory kawałek od niego.
- Oszukałeś mnie! - krzyknął – Im się to wszystko podoba!
- Nie oszukałem cię, kolego. - odparł drugi, nadal chichocząc – Jest to coś zupełnie nowego, że skrzaci żart podoba się ludziom. Ale to nie o to w ogóle chodziło, tylko o to, by zamiast człowieka na dudka wystrychnąć skrzata! - Po czym pokazał mu język i zniknął za rogiem.
Przez kolejny tydzień wykiwany skrzat chodził jak struty. „Na co to przyszło, by skrzat skrzatowi był wilkiem!” - myślał dalej, nie mogąc przeboleć swojej przygody. Figle nie cieszyły go już wcale, nawet te ulubione. Człapał więc tylko od chałupy do chałupy, szukając natchnienia do nowego żartu.
Wślizgując się do kolejnego domostwa zauważył skrzata, który, znudzony, wiercił brudnym pazurem w ziemniakach, robiąc na nich czarne plamy. Już miał się obrócić i odejść, gdy naszła go pewna myśl.
- Hej, kolego! - krzyknął.
Drugi skrzat oderwał pazur od warzywa i spojrzał na niego zaskoczony.
-Wiem, że nie powinienem cię zaczepiać, ale zacząłem chyba największy psikus w mojej karierze. Jest to coś, czego nikt jeszcze nigdy nie zrobił, ale nie dam rady sam tego skończyć. Pomożesz?
- W sumie... - odparł tamten – Czemu nie?
- Widziałeś tę hałdę pszenicy w szopie? – zapytał psotnik, z uśmiechem zacierając ręce.
- No, widziałem.
-To my im to całe zboże kamieniami zetrzemy na proch!


Zdjęcia: Melissa Pelczar - http://www.melissalpelczar.smugmug.com/

Saturday, February 13, 2016

sen Szaleńca

Mam ten sen, który powraca do mnie co noc, a którego znaczenia nie mogę pojąć. Stoję w szczerym polu, a za mną jedzie pociąg. Pociąg jedzie za mną, a ja zanoszę się śmiechem. Nie jest to jednak mój śmiech - brzmi jak śmiech wiewiórki z jakiejś kreskówki. Śmieję się więc jak szalona wiewiórka i trzymam w dłoniach olbrzymi jutowy worek. Raz za razem wyciągam z niego małe baloniki i nadmuchuję je jeden za drugim. Nadmuchuję małe baloniki, zmieniając je w duże balony i kawałkami sznurka przywiązuję je do paska przy spodniach, a one unoszą się w powietrzu nad moją głową. Balony lewitują nad moją głową, a mnie wcale to nie dziwi, bo przecież moje płuca produkują hel i to dlatego śmieję się jak wiewiórka.
Dalej się śmieję i dmucham balony, a w oddali słyszę gwizd pociągu - dociera do mnie, że od jakiegoś czasu unoszę się w powietrzu. Unoszę się w powietrzu i to również mnie nie dziwi, w końcu po to dmuchałem te wszystkie balony, które miałem w worku. Znów sięgam do worka, ale zamiast balonika wyciągam z niego smycz z obrożą. W ręku trzymam smycz, a worek wyrzucam i myślę: „po co mi smycz?”. „Smycz jest ci po to, by złapać kometę”, odpowiada w mej głowie wiewiórka.
Smycz jest mi po to, by złapać kometę, tak rzecze wiewiórka. Więc gdy kometa leci obok mnie, łapię ją sprawnie, ciskając obrożą jak lassem i śmieję się dalej, bo jest to zabawne, zabierać kometę na spacer. Lecę z kometą trzymaną na smyczy i bawię się świetnie, lecz nie mogę przypomnieć sobie za Chiny, dlaczego zacząłem ten rajd. Słyszę wiewiórkę, piszczącą w przestrzeni: „Przesyłkę do nieba dostarczyć miałeś, dlatego zacząłeś ten rajd!”. Przesyłkę do nieba dostarczyć miałem! Dlatego zacząłem ten rajd! Wszystko jest proste, wszystko jest jasne, więc szarpię potężnie za smycz, kieruję kometę w nicość przestrzeni, na chmurkę numer trzy.
Lecę nad rajem i trzymam za smycz, nie mogę przestać się śmiać, puszczam kometę i opadam leciutko, balony nie dadzą mi spaść. Opadam na chmurkę i sprawdzam tabliczkę – napisane jest, że numer trzy, za nią jest gość, na lutni gra i ciekawie się przygląda mi. Lutniarz się patrzy, przestaje grać, a ja śmieję się w głos i ściągam swój pas. Podaję mu go, mówiąc mu w twarz: „Wiewiórka chciała, abyś to miał”.
Budzę się zlany potem, jak w każdą noc, tym razem jednak rozumiem, wiem, co oznacza mój sen. Wychodzę na zewnątrz ciągle w piżamie i biorę głęboki wdech, po nim następny i jeszcze jeden. Wciągam powietrze i trzymam je płucach, patrzę jak brzuch mój zmienia się w balon i czekam, aż tlen przemieni się w hel. Startuję po chwili, unoszę się w noc, sam nie wierząc w to, co się dzieje. Nagle martwieję rażony strachem - smycz zostawiłem w sypialni. Dusi mnie śmiech, gdy pojmuję swój błąd.
Przecież to jawa, nie żaden sen, po prostu złapię kometę za ogon.

Zdjęcia: Melissa Pelczar - http://www.melissalpelczar.smugmug.com/