Friday, July 15, 2016

Błękitny Szczyt

Traper Rud nie lubił ludzi. Mieszkał samotnie na zboczu góry i zaglądał do miasteczka u jej podnóża, nie częściej niż, trzy razy do roku. Przynosił ze sobą skóry dzikich zwierząt, by wymienić je na amunicję i różne drobiazgi. Nigdy przy tym nie odezwał się do nikogo ani jednym słowem. Był starym mężczyzną, o długich siwych włosach i zmierzwionej brodzie. W pobrużdżonej twarzy koloru wygarbowanej skóry, jak kawałki onyksu, błyszczały czarne oczy. Mimo wieku nadal trzymał się prosto, a jego krok nie stracił sprężystości. Nikt nie pamiętał, skąd traper wziął się w okolicy miasteczka, nawet najstarsi jego mieszkańcy, twierdzili, że żył tam od zawsze i był stary już wtedy, gdy oni byli jeszcze dziećmi. Nikt też nie był pewny czy Rud było jego prawdziwym imieniem. Ale ludzie tak przywykli go nazywać.
Był duszny poranek przedostatniego dnia lata, gdy jak co roku, zawitał na głównej ulicy. Wydawało się, że wyłonił się wprost z falującego od gorąca powietrza i od razu skierował swe kroki, do jedynego w mieście sklepu. Właściciel, gdy tylko go ujrzał, bez słowa odwrócił się i ściągnął z półki za swoimi plecami pięć pudełek amunicji, po czym położył je na ladzie. Rud, rzucił obok nich tobołek, zmotany z wyprawionych skórek i ruszył w głąb sklepu. Sprzedawca rozwinął zawiniątko i spokojnie przeglądał towar. Traper wrócił po kilkunastu minutach, trzymając naręcze różnych przedmiotów. Puszki z fasolą i mięsem, worek soli, linę, kilka pułapek, puszkę z kawą i pół tuzina tytoniowych zwitków. Właściciel sklepu oszacował wartość wszystkich przedmiotów leżących przed nim i pokiwał głową. Milczący starzec, na ten znak zgarnął wszystko, do płóciennego wora i wyszedł, nie patrząc nawet na drugiego mężczyznę. Pięć minut później opuścił miasteczko, ale nie skierował się w stronę domu. Zamiast tego, ruszył szlakiem na Błękitny Szczyt.
To było jego tradycją. Ostatnia, daleka wyprawa łowiecka, przed nastaniem zimy. Jesień przeznaczał na rąbanie drewna, wędzenie mięsa, konserwację chaty. Rud wiedział, że na jesieni, podobnie jak na wiośnie nie można polegać. Są zbyt blisko zimy i zbyt chętnie ustępują jej miejsca. Te coroczne wyprawy, na lepsze tereny myśliwskie miały wypełnić resztę jego spiżarni i zagwarantować mu przeżycie aż do roztopów, gdy będzie mógł zapolować ponownie. Robił tak, od kiedy sięgał pamięcią, być może robił tak też w tych czasach, które dawno już zapomniał.
Rozpoczął wspinaczkę na stromy Błękitny Szczyt jeszcze przed południem. Parł w górę równym tempem, aż do czasu, gdy słońce pochyliło się nisko nad horyzontem. Rozpalił wtedy ogień i zatrzymał się na noc. Wstał przed świtem i wznowił wspinaczkę. Po południu, znalazł ślady jelenia i poszedł ich tropem. Godzinę później, zobaczył zwierza pochylającego się nad krzakiem jałowca. Ściągnął, więc strzelbę z ramienia i dokładnie wymierzył. Nie spieszył się, bardziej niż ludzi nie lubił tylko marnowania nabojów. Strzał sięgnął serca i rogacz padł martwy, nim pojął, co się stało. Rud sprawił go na miejscu, zawinął mięso w wyczyszczoną skórę i ruszył do świątyni. Nie wiedział na pewno czy budowla wtopiona w skałę, pod górskim szczytem naprawdę była miejscem kultu, ale tak nazywał ją w myślach. Zatrzymywał się tam co roku i spędzał noc, by następnego dnia przejść na drugą stronę góry, i w drodze powrotnej na dół kontynuować polowanie. Tym razem jednak miało być inaczej.
Gdy dotarł to wykutej w litej skale sieni, dobiegł go zapach dymu. Odciągnął kurek rewolweru, zatkniętego za pasem i zrzucił na ziemię swoje bagaże. Wolno wsunął się do obszernej groty i na jej środku ujrzał przycupniętego, nieopodal małego ogniska, starego Indianina. Mężczyzna miał na sobie, skórzane spodnie i niebieską, wełnianą kurtkę spod której widać było, chorobliwie chudy, nagi tors. Jego twarz, starą i pomarszczoną, jak kawałek suszonej wołowiny, zdobił pasek czarnej farby, wymalowany dookoła oczu. Siwe warkocze, opadały mu aż do pasa, a na czubku głowy tkwił, niepasujący do niczego, melonik z wetkniętym weń orlim piórem.
‑ Możesz odłożyć broń – odezwał się starczym, lecz głębokim głosem, nadal wpatrzony w płomienie. - Nie jestem dla Ciebie zagrożeniem. Noc zaczyna być chłodna, usiądź przy ogniu i ogrzej się.
Rud trwał dalej bez ruchu, przez dobrą chwilę, nim zdecydował się podnieść swoje rzeczy i wejść do pomieszczenia. Z ręką nadal wspartą o rękojeść wysłużonego Colta, stanął po drugiej stronie ogniska i długo wpatrywał się, w siedzącego przy nim mężczyznę. W końcu podniósł dłoń i jednoznacznym gestem wskazał wyjście ze świątynie. Indianin utkwił w nim wzrok, nie odezwał się jednak ani nie poruszył. Dwóch starców, zastygło jak posągi.
‑ Wynocha! - zarzęził traper, głosem brzmiącym jakby dobywał się z dna studni.
‑ Tak mi odpłacasz za gościnność?
‑ To moja ziemia! Wynocha!
‑ Twoja ziemia? - zaciekawił się Indianin. - Wy biali wszyscy jesteście tacy sami. Ziemia nie może być czyjaś. Czy posiadasz również ten kawałek nieba i wszystkie jego gwiazdy? Czy masz na własność cząstkę księżyca, głupi starcze?
Rud wyrwał zza pasa rewolwer i wymierzył w swojego rozmówcę, znowu wskazując palcem na wyjście. Uśmiech przeciął twarz Indianina jak klin wybity siekierą w korze drzewa.
‑ Jesteśmy w świątyni moich przodków, ludu plemienia Choctaw. Zabij mnie tutaj, a nigdy nie opuszczę tego miejsca. Zostanę na zawsze i będziesz musiał, przebywać z moim duchem zawsze kiedy, tu powrócisz. Czy tego chcesz?
Traper zmarszczył czoło i widać było, że ciężko się nad czymś zastanawia, ruszając żuchwą na prawo i lewo. Ostatecznie, zabezpieczył rewolwer i gniewnie wcisnął go z powrotem na miejsce. Po czym zaczął rozpakowywać swoje rzeczy. Rozścielił posłanie, otworzył puszkę fasoli i postawił obok ogniska w towarzystwie jeleniego udźca. Następnie zabrał się za nacieranie solą reszty świeżego mięsa, zawzięcie przy tym ignorując swojego towarzysza. Gdy jedzenie było gotowe, wyciągnął z torby cynowy talerz, nałożył na niego solidną porcję i podał Indianinowi.
‑ Co się zmieniło? - zapytał tamten, odbierając poczęstunek.
‑ I tak nie mogę się Ciebie pozbyć, więc... - odpowiedział, patrząc w ziemię.
Zjedli w milczeniu, wolno żując i wpatrując się w płomienie. Gdy skończyli, Choctaw sięgnął pod kurtkę i wyciągnął w stronę Ruda skórzany bukłak. Traper odebrał go nieufnie, odkorkował i powąchał zawartość. Kącik jego ust uniósł się nie znacznie, w oszczędnym uśmiechu. Wypił tęgi łyk i westchnął usatysfakcjonowany, oddając naczynie. Pili również w milczeniu, nie patrząc na siebie.
‑ Masz może odrobinę tytoniu – zagaił Indianin, wyciągając ze swojej torby małą fajkę o krótkim cybuchu.
Rud skinął głową i dobył z kieszeni tytoniowy zwitek. Odłamał kawałek i wsunął go do ust, po czym podał resztę drugiemu mężczyźnie. Ten pokruszył jego fragment w palcach i nabił nim fajkę. Siedzieli tak długo, nie patrząc na siebie nawzajem. Jeden wypuszczał kłęby wonnego dymu, drugi strzykał w ogień czarną śliną. Bukłak z wodą ognistą przechodził co jakiś czas z rąk do rąk, podczas gdy na ścianach wśród prastarych malowideł, tańczyły ich rozedrgane cienie. Tylko trzask ognia mącił idealną ciszę do chwili, kiedy Indianin przemówił.
‑ Ty jesteś traper Rud, prawda?
Pytany, lekko skinął głową.
‑ A ty?
‑ Szara Sójka.
Po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do jaskini, stary myśliwy spojrzał wprost na swojego kompana. Wpatrywał się w niego przez chwilę, a z jego nozdrzy zaczął dobywać się świst, który szybko zmienił się w kaszel, by po chwili przerodzić się w rzężący rechot. Traper Rud śmiał się po raz pierwszy, od kiedy sięgał pamięcią.
‑ Nareszcie – wysapał w końcu. - Czekałem na Ciebie bardzo długo.
‑ Wiem. Ale dopiero teraz przyszła odpowiednia pora. Dopiero dziś odpokutowałeś.
‑ Już nawet nie pamiętam za co...
‑ To już nieważne – odparł Szara Sójka z dobrotliwym uśmiechem i podał mu bukłak.
‑ Wiedziałem, że to zbyt dobra whiskey jak na zwykłego Indianina.
‑ Cóż... Jestem jakby zobowiązany, by mieć właśnie taką.
‑ Tak, chyba tak. Co z mięsem i nabojami? - Rud wydał się zaniepokojony.
‑ Co z nimi?
‑ Niech się nie zmarnują.
‑ Dobrze. Czy to wszystko, o co chciałbyś mnie prosić?
‑ Tak.
To były ostatnie słowa, jakie do siebie wypowiedzieli. Nad ranem ogień zgasł, a Szara Sójka zabrał solone mięso i naboje, po czym opuścił jaskinię, by nigdy więcej do niej nie powrócić. Traper Rud, natomiast, jest tam do dzisiaj, wśród skał Błękitnego Szczytu.

1 comment:

  1. Witaj, Jacku :)
    Z przyjemnością informuję, że na ocenialni Wspólnymi Siłami wreszcie pojawiła się ocena twojego bloga.

    http://wspolnymi-silami.blogspot.com/2016/07/81-ocena-bloga-nazareth87blogspotcom.html

    Będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz wpis.

    Pozdrawiam,
    Skoia.

    ReplyDelete