Parę dni temu w ringu zmierzył się siłacz z raperem. Wydarzenie dnia, tygodnia, miesiąca. Długo oczekiwane, a teraz długo będzie przeżuwane, jak miało to już miejsce wiele razy wcześniej. Żeby daleko nie szukać przykładów, można się powołać na Gołotę czy, Najmana – wcześniejszych minutowych wojowników. Od razu ruszyła kawalkada memów, demotywatorów i innych internetowych złośliwości. Zastanawiam się jednak: dlaczego? Tego samego wieczora, na tym samym ringu, w godzinie mniej więcej zbliżonej odbyły się dwie inne walki. Ciekawsze, lepsze technicznie i na pewno dłuższe. Co prawda nie były to wiekopomne starcia tytanów, jak pojedynek Mohameda Ali z Joe Fraizerem czy Gentelmena Jima z Boston Strong Boyem. Niemniej były to walki na poziomie – w przeciwieństwie do tej, która stała się atrakcją wieczoru i medialnym hitem.
Zaraz, zaraz! Ktoś w tym momencie przerwie mi wywód, mówiąc, że zarówno raper jak i siłacz to pełnoprawni zawodnicy KSW a nie żadni amatorzy. Czy aby na pewno? Pudzian jako „najsilniejszy człowiek świata” został zaproszony do MMA dawno temu i stoczył wiele pojedynków, udowadniając swoją wartość w tej dyscyplinie. Zgoda – mimo że przyczyną jego zaproszenia była właśnie nadludzka siła, a nie doświadczenie w ringu i niejako został on adaptowany w to środowisko, ponieważ – uwaga – cieszył się już sławą i dokonaniami w dyscyplinie, która ma wielu wspólnych widzów.
„A Popek? On przecież w MMA zaczynał!”. No tak, prawda. Pan Rak w 2008r. stoczył trzy walki, przebywając na ringu łącznie w całej karierze dwanaście minut i dwanaście sekund (sic!), czyli mniej niż jeden pełnowymiarowy mecz tej dyscypliny. Oto całe jego doświadczenie, po którym stwierdził, że lepiej jest wyglądać na groźnego i o tym mówić, pardon śpiewać, niż faktycznie udowadniać to w staromodnym fizycznym starciu. Jego walka z Pudzianem zakończyła się w osiemdziesiątej sekundzie, kiedy to muzyk został zmiażdżony przez siłacza. Właściwie, można się było tego spodziewać.
Internet zawrzał, media wykipiały, temat pojedynku KSW zagościł w domach i na ulicach, i wszyscy zaczęli sobie robić z Popka, kolokwialnie rzecz ujmując, jaja. Dlaczego? Według nieoficjalnych danych, chłop na tej walce zarobił milion (!) złotych – nowych polskich, dodam dla uściślenia i rozwiania wszelkich wątpliwości. Trzydzieści lat pracy przeciętnego obywatela RP (jeśli wierzyć statystykom mówiącym o średniej krajowej, które według mej skromnej opinii nie warte są funta kłaków), w osiemdziesiąt sekund. Chrystusie Nazareński! Przecież gdyby przedstawiono mi podobną propozycję, bym miał się mierzyć z naszym współczesnym Heraklesem – nawet za połowę tego królewskiego okupu – dziś już zacząłbym w worku pokutnym czołgać się do Warszawy (czy gdziekolwiek indziej), co kilometr przystając i dziękując za tę łaskę Najwyższemu. Dramatyzuje piekielnie, ale chyba każdy rozumie, o co mi chodzi. Zdarzało mi się wcześniej dostać po pysku zupełnie charytatywnie, więc perspektywa, by ktoś zapłacił mi nawet ułomek kwoty, która przypadła samozwańczemu królowi Albanii, jest bardzo kusząca, szczególnie biorąc pod uwagę czas, w którym można się tego majątku dorobić. Założę się, że mnie zajęłoby to jeszcze krócej niż Panu Rakowi i przełknąłbym wstyd płynący z porażki z większą godnością niż on.
Oczywiście nie jestem pierwszym, który doszedł do podobnych wniosków, widać to po memach i artykułach wyskakujących jak grzyby po deszczu w ciągu ostatnich kilku dni. Po co więc o tym piszę? Już tłumaczę: problem sięga o wiele głębiej. Pytanie, które stawiam w tym tekście, jest następujące: dlaczego spośród trzech walk, największą uwagę zbiera ta najgorsza? Odpowiedź jest dość prosta. Obniżenie standardów. Społeczna degrengolada. Lenistwo odbiorców. Kompleksy.
Pozwólcie, że wyłuszczę o co mi chodzi. Kiedy Dominator odniósł swe miażdżące zwycięstwo, udowadniając, że swój pseudonim nosi nie bez kozery, sprawił, że demonicznie wyglądający Popek przestał być jakimkolwiek zagrożeniem. Został cieniasem i frajerem, który przegrał walkę w mniej niż półtorej minuty. Teraz zadowoleni Janusz z Sebkiem mogą docinać mu bez końca. Poczuć się lepszymi od przegranego. Oni również nie mieliby szansy w takiej walce, ale właśnie dzięki temu mogą postawić się na równi z „medialnym bogiem Popkiem”. To jest właśnie to, co podoba się nam w podobnych walkach, w obniżeniu standardów – stajemy na tej samej półce z „wielkimi tego świata”. I jedyne, co musimy zrobić, by sami poczuć się przez chwilę jak legendarni herosi ekranów większych i mniejszych, to złożyć się na milion dla rapera i drugi dla siłacza – betka.
Gdyby to zjawisko kończyło się na telewizyjnym mordobiciu, pewnie nie zawracałbym sobie głowy, by siąść do klawiatury i o nim pisać, ono jednak sięga głębiej, dużo głębiej. Pozwól, że zapytam Cię, drogi czytelniku, kiedy ostatnio oglądałeś hollywoodzki film nakręcony na podstawie oryginalnego scenariusza? Wyłączając, być może, ostatnie podrygi ekscentrycznego Tarantino. Nie wiesz? Ja też. Ponieważ w Krainie Marzeń oryginalne filmy już nie powstają. Każdy obraz, którym jesteśmy raczeni, realizowany jest na podstawie książki, komiksu, gry komputerowej, starszego filmu, ewentualnie o żywocie, kogoś już znanego, który to profanuje się i ufantastycznia dość mocno, by jak najbardziej ociekać krwią i dramatyzmem. W bólach tych zabiegów powstają potworki łamiące rekordy w kinowych kasach. Jak potworna „Zjawa”, nad którą rozpływali się krytycy ze wszystkich stron świata, a która była jednym z najgorszych filmów, które zdarzyło mi się w życiu oglądać. Dlaczego tak się dzieje? Otóż dlatego, że jeżeli pomysł już raz został sprzedany, to sprzeda się ponownie, zmniejsza to ryzyko finansowej straty. Hollywoodzki świat finansjery ostatecznie zamknął drzwi przed artystami, z prostego powodu – są ryzykownie nierentowni.
Co takiego, czytelniku? To tylko Hollywood? Tylko parę filmów? Pójdźmy więc dalej i przenieśmy się do muzyki, w której linie melodyczne układane miesiącami, na instrumentach, w których grze muzycy szkolili się przez lata, i teksty będące niczym innym jak poezją zostały zastąpione przez komputerowe syntezatory i monosylabowe wyrazy wyjękiwane przez kogoś, kto fanów zyskuje ekscentryczną prezencją zamiast kunsztem. Czemu więc cieszy się popularnością? Ponieważ jest niewymagająca. To muzyka, której nie trzeba słuchać, która nie absorbuje uwagi. Stanowi tło jazdy samochodem, wizyty w salonie kosmetycznym, supermarkecie i tak dalej, i tak dalej. Nie trzeba... co ja mówię? Nie można zatrzymać się i nią zachwycić, gdyż zwyczajnie nie ma czym. Nie ma w niej nic, a więc nie rozprasza, nie odciąga naszej uwagi, nie musimy się w niej „zatopić”, by ją zrozumieć. Więc nie musimy marnować na nią czasu. Jest idealna dla odbiorcy leniwego, który muzyki chce słuchać, ale której nie ma czasu usłyszeć. Strach pomyśleć bowiem, co by było bez muzyki – ktoś mógłby zostać sam w ciszy własnych myśli.
Film i muzyka, tak? Główne, najbardziej rentowne nurty współczesnej, szeroko pojętej sztuki. Ale przecież ambicja nie umarła wszędzie, tylko w popkulturze, tylko na tej szerokiej, rozlanej tłustą plamą mierności powierzchni, tak? Nie. Nowoczesne nurty malarstwa i rzeźby są na poziomie małpich bazgrołów, co zresztą udowodnił już w latach sześćdziesiątych szwedzki dziennikarz Åke „Dacke” Axelsson. A dokonał tego tym prostym sposobem, że zaczął wystawiać „dzieła” malarza o pseudonimie Pierre Brassau, który w istocie był wypożyczonym przez niego z zoo... szympansem. Nim mistyfikacja wyszła na jaw, małpa Peter zjednała sobie praktycznie wszystkich szwedzkich i wielu światowych krytyków, jak również sprzedała kilka obrazów za bardzo dobre pieniądze.
Akurat artystów znam osobiście całkiem sporo. Malarzy, rzeźbiarzy, fotografów i innych kapłanów sztuk wizualnych. Większość z nich, nawet tych w mojej opinii świetnych, tworzy w weekendy i po pracy. Nie w atelier, a w garażach i zagraconych mieszkankach. Wielu z nich ma doskonałe przygotowanie merytoryczne, wyższe wykształcenie w kierunku sztuk pięknych, dorobki artystyczne ale tworzą hobbystycznie, bo ze sztuki nie można wyżyć. Bo łatwiej kupić w Ikei albo Jysku zdjęcie powielane milion razy na plakatowym papierze niż takie, w które ktoś włożył serce, duszę i lata doświadczenia. Łatwiej niż obraz namalowany własnoręcznie przez artystę na płótnie. Artyści przegrywają z pseudo oryginalnymi bohomazami szympansa, ze swoimi kolegami po fachu, którzy obrali komercyjną drogę portretów i tanich landshaftów ( nie raz i nie dwa, z kroplą krwi, jak w piosence Jacka Kaczmarskiego). Przegrywają z publiką, która sztukę chce kupować tanią i niezbyt wybitną, w razie gdyby gość odwiedzający ich dom zapytał niegrzecznie o obraz czy rzeźbę w ich pokoju, nie będą przeżywać wstydu ignorancji i niewiedzy. Sztuka ma wypełniać tło wizualne, tak jak muzyka dźwiękowe, tak jak książki mają być jedynie grzbietami okładek insynuującymi mądrość właściciela półek, na których są ustawione.
Upadek słowa pisanego zostawiłem specjalnie na koniec mojego wywodu, jako gałąź kreatywności najbliższą mojemu sercu. Ilu znam pisarzy aspirujących, próbujących i kształcących – nie muszę chyba mówić. Znam takich z talentem i ikrą, z potencjałem, którego prawie im zazdroszczę. Nie znam żadnego, który pisaniem zarabia na życie. Bo bycie dobrym i zapalonym jest w dzisiejszych czasach niebezpieczne. Rozbija taflę społecznej mierności i konsumpcyjnego lenistwa. Człowiek czytając książkę czy artykuł w gazecie nie chce być nim przytłoczony, zdominowany. Chce przeczytać tekst z wiadomością, że sam mógłby coś takiego napisać. Nie chce się odwoływać do źródeł i sięgać do słownika w poszukiwaniu terminów wcześniej mu nieznanych. Przeczytać i zapomnieć. Posłuchać i zapomnieć. Obejrzeć i zapomnieć. A przede wszystkim zapomnieć, że można aspirować wyżej. Zapomnieć o własnej niekompetencji i mierności. Zapomnieć, że są lepsi od nas.
Zarówno książki, jak i to, co współcześnie uznaje się za dziennikarstwo, woła o pomstę do nieba. Co takiego? Drukuje się ambitnych twórców? Macie rację! Jest nadzieja. Tyle że słaba, jeśli popatrzeć na nakłady i zyski. Jeśli porównać sprzedaż – weźmy pierwszego z brzegu Umberto Eco i autorkę „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, jakkolwiek by się ona nie nazywała. Albo Neila Gaimana i kobietę odpowiedzialną za sagę „Zmierzch”. Umyślnie nie podaję ich imion i nazwisk, bo nie są one godne zapamiętania. A ty, Czytelniku, znasz godność tych pań, bez przypominania o niej? Czy jedynie rozreklamowaną nazwę ich produktów? Osobiście próbowałem czytać te maszkarony i nie będę nawet mówił o tym, jak banalna i odpychająca jest ich treść. Mógłbym natomiast poopowiadać o źle skonstruowanych zdaniach, błędach logicznych, dziurach fabularnych. Mógłbym rozwodzić się nad tym, że te powieści są zwyczajnie źle napisane i skonstruowane z punktu widzenia technicznego. Tylko po co? Szkoda twojego i mojego czasu, drogi Czytelniku.
Wydawałoby się, że dziennikarstwo będzie się miało lepiej, jako słowo żywe, aktualne, zmieniające się z dnia na dzień. Nic bardziej mylnego. Mój przyjaciel przed około rokiem zaczął pracować w gazecie. Nigdy nie był pisarzem, nie zdradzał zapędów w tym kierunku, zdziwił mnie więc ten obrót spraw, ale zaoferowałem pomoc. Sprawdziłem jakiś jego wywiad, kilka artykułów, porozmawialiśmy sobie o technice i stwierdziłem, że Przyjaciel radzi sobie nieźle i pewnie kiedyś będą z niego ludzie. Dopóki nie przeczytałem tekstów jego redakcyjnych kolegów. Dobry Jezu... trzy razy musiałem się swego druha pytać, czy wysłał mi faktyczne linki do ich strony internetowej czy jakiegoś ogólno-redakcyjnego brulionu. To, co czytałem, przypominało wykonane w pośpiechu notatki do artykułów. Błędy wszelkiej maści, koślawe zdania, skróty myślowe. W kilku z nich zupełnie nie umiałem się domyślić, o co może chodzić. Parafrazując Józefa Piłsudskiego: takim „dziennikarzom” kury szczać prowadzać, a nie artykuły robić! Z nadzieją rzuciłem się, by przeglądać dalej inne strony, inne gazety. Nic. Gdzie się podziali Wańkowicze i Kapuścińscy, u których każde zdanie rozpływało się w ustach jak szwajcarska czekolada?
Gdzie mistrzowie słowa, ciętych komentarzy, narratorzy rzeczywistości? Na cholernym Sybirze prawdziwej sztuki i ambicji, wraz z braćmi filmowcami, malarzami, muzykami, rzeźbiarzami. Musieli się tam znaleźć, by społeczeństwo mogło odetchnąć od wszechobecnej groźby wyższych aspiracji. Musieli zostać zabici przez społeczną manię małości, dzięki której każdy może być Wielkim Miernotą.